Adonis na włamie

Dodano:   /  Zmieniono: 
Nasierowski Jerzy "Szatan z siódmej klasy"
Nasierowski Jerzy "Szatan z siódmej klasy" Źródło: Studio Filmowe "Kadr" / Autor: Urbanowicz Wojciech
Proces pokazał dwie twarze znanego aktora – konesera sztuki i złodzieja.

W ławie oskarżonych warszawskiego sądu usiedli: Jerzy Nasierowski, lat 36. Markowe dżinsy, szpanerska kurtka, jakiej w roku 1973 nie sposób kupić w kraju. Blond grzywa opada na oczy, zasłonięte czarnymi okularami przeciwsłonecznymi. Jest aktorem; publiczność zna go z takich filmów, jak „Zamach”, „Godzina pąsowej róży”, „Ranny w lesie”. A także z ról teatralnych. Od dłuższego czasu jednak nie gra. Andrzej R., lat 17. Syn nauczyciela, ale nie skończył szkoły, nie pracuje. Bardzo urodziwy. Występujący w procesie mec. Tadeusz de Virion nazwie go „młodziutkim efebem”. Nasierowski poznał Andrzeja R. wiosną 1969 r. na rynku warszawskiej Starówki, gdy nastolatek pląsał w rytm muzyki ulicznego grajka. Zaczepił chłopaka, zaprosił do siebie na kolację i R. już tam został.

Maciej B., 28-letni radiomechanik z warszawskiej Pragi, dorywczo zatrudniony jako dozorca. Miga się od tej roboty, godzinami szlifuje śródmiejskie trakty, ale bardzo potrzebuje pieniędzy – żona grozi, że odejdzie, jeśli nie zamieszkają na swoim. Andrzeja R. poznał, spacerując po Nowym Świecie. Wszyscy trzej są oskarżeni o spowodowanie śmierci 60-letniej pielęgniarki Anny W. I liczne włamania do mieszkań, samochodów. Ponadto Jerzy Nasierowski ma zarzuty dotyczące przestępstw dewizowych.

Wizyty u herbowych bezetek

Nie zamierzali jej zabić. Chcieli okraść kobietę ze złota i pieniędzy, które miała po sprzedaży nieruchomości. Nasierowski wiedział o tym od sąsiadki Anny W., wydziedziczonej arystokratki (w PRL nazywano takie osoby bezetami, jako że pozostały bez ziemi). Wiekowej pani pochlebiała znajomość z młodym, znanym w kręgach warszawskiego światka aktorem – zwłaszcza że pochodził z rodziny ziemiańskiej. Jak zeznała potem w sądzie, traktowała go jako wrażliwego na piękno estetę i dlatego sprzedała mu za bezcen obraz Siemiradzkiego „Amor i Psyche”. Nie przypuszczała, że koneser szybko opchnie jej rodowe dziedzictwo za granicą. Andrzej R. usłyszał o nagłym wzbogaceniu Anny W. od swego kochanka. Nie był to jego pierwszy włam z aktorem, ale tym razem miał sobie dobrać innego wspólnika, bo Nasierowski obawiał się rozpoznania w kamienicy, w której często bywał. „Efeb” dogadał się z Maciejem B. Opowiedział mu, jak luksusowo teraz mieszka w apartamencie aktora na Nowym Świecie, zapełnionym dziełami sztuki (dużo malarskich wersji nagiego Adonisa) i antykami. – Śniadanie normalnie jadamy na srebrnej zastawie – przechwalał się nastolatek. Po czym ujawnił, skąd są pieniądze na takie luksusy.

– Możesz żyć tak samo – kusił radiomechanika. – Gdybyśmy wpadli, Nasierowski natychmiast wyciągnie nas z pierdla, nie masz pojęcia, kogo on zna w Warszawie – dodawał. B. zgodził się iść na włam, gdy usłyszał, że po podzieleniu zysków na trzech każdemu przypadnie po 200 tys. zł. W styczniowe południe 1971 r. obaj kumple weszli na klatkę domu przy ulicy Próżnej, gdzie mieszkała samotnie Anna W. Gdy otworzyła drzwi, aby wynieść kubeł ze śmieciami, R. puścił na jej twarz chloroform z gumowej gruszki, a następnie zadał kilka ciosów. Kobieta konała na podłodze, a napastnicy plądrowali mieszkanie. Choć odkręcili nawet żyrandol i rozgnietli kostki mydła, nie znaleźli ani złota, ani pieniędzy. Zabrali zegarek Delbana, wart ówcześnie tysiąc złotych, pół litra jarzębiaku i 200 zł.

Na mieście spotkali się z Nasierowskim, który przypilnował, aby dostarczone przez niego opakowanie chloroformu, maski na twarze i rękawiczki wyrzucić do Wisły. Tylko zakrętkę od gumowej gruszki R. zabrał do domu. Z kolei zegarek wziął aktor. Nazajutrz Nasierowski dowiedział się z notatki prasowej, że w kuchni ofiary leżało pod przykrywką na garnek sporo złotej biżuterii.

Napad z ubolewaniem

Śledztwo w sprawie zabójstwa przy ulicy Próżnej utknęło w martwym punkcie. Niewykryci sprawcy, czując się bezkarni, planowali kolejne włamania. Nasierowski wytypował mieszkanie znajomej aktorki, Miry G. Zastosował wypróbowany sposób: zaprosił potencjalną ofiarę do siebie na kolację. Gdy zabawiał ją przy stole, jego partner odciskał w plastelinie klucze gościa wyjęte z płaszcza pozostawionego w garderobie. Potem wystarczyło tylko pójść do umówionego ślusarza. Mira G. została okradziona przez zaprzyjaźnionego z nią aktora dwukrotnie. Za pierwszym razem łup był mizerny – zaledwie 6 tys. zł. Podczas następnego, po pobiciu gosposi, zabrali złotą biżuterię i 200 tys. zł.

Za każdym razem aktor nazajutrz telefonował do osoby poszkodowanej i serdecznie jej współczując, przychodził z pocieszeniem. Do znajomego, okradzionego ze 100 tys. zł, jeszcze tej samej nocy przybiegł, aby wspólnie opłakiwać stratę. Gdy potem milicja analizowała listę osób, które ostatnio odwiedzały poszkodowanego, i było tam też nazwisko Nasierowskiego, gospodarz sam go wyeliminował z kręgu podejrzanych. Lista obrabowanych osób wydłużała się. Tylko raz złodziejski plan nie wypalił – gdy R. i B. pojechali do Krakowa ukraść z Muzeum Czartoryskich „Damę z gronostajem”. Sami wpadli na taki pomysł, nie wtajemniczając Nasierowskiego. Potknęli się już po zrobieniu pierwszego kroku: nie wiedzieli, że w poniedziałek muzea są nieczynne.

Na początku 1972 r. aktor ograbił swoją cioteczną siostrę, która wróciła z pełnymi walizkami z Włoch. Włamanie tak zaaranżował, że milicja podejrzewała syna poszkodowanej. Chłopak siedział w areszcie na Rakowieckiej, a Nasierowski, bogatszy o zrabowane złoto, bawił się ze swoim kochankiem w Zakopanem. Ten napad omal nie zdemaskował aktora, gdyż jego młodociany partner, wyjeżdżając w góry, dał swojej dziewczynie (17-letniej prostytutce) podrobione klucze. Nastolatka była z kolei przesłuchiwana w związku ze sprawą portierów z Hotelu Europejskiego i w czasie rewizji te klucze znalazły się na biurku śledczego. Nasierowski i R. po powrocie z Zakopanego zostali zatrzymani, ale tylko na kilka godzin.

Kto jest mordercą

Po Nasierowskiego milicja przyszła dopiero w kwietniu 1972 r. Aktor złożył zeznania obciążające kochanka i jego kumpla B., jako sprawców śmierci Anny W. Dla prokuratora było to nieprzyjemne zaskoczenie, bo miał już pod kluczem dwóch sprawców z kryminalną kartoteką. Przyznali się do napadu, właśnie toczył się ich proces. Ale rewizja w rzeczach Andrzeja R. ujawniła zakrętkę od pojemnika z chloroformem. A na ręku Jerzego Nasierowskiego widać było zegarek, który zginął w mieszkaniu zamordowanej Anny W. Zeznający tłumaczył, że zegarek wyjął półtora roku wcześniej ze złodziejskich łupów swojego byłego partnera; chciał mieć dla organów ścigania dowód rzeczowy.

Prokurator pospieszył do sądu, aby wycofać akt oskarżenia przeciwko niewinnym osobom. A tam właśnie składający wyjaśnienia jeden z oskarżonych wbił sobie nóż w serce. Szybka operacja uratowała desperatowi życie, niestety na krótko. Wykradł z szafki pielęgniarek garść leków i śmiertelnie się nimi zatruł. Po kilku dniach aresztu śledczego Nasierowski zgłosił, że chce wyjawić całą prawdę. – Przyznaję się – zeznał do protokołu – że wspólnie z R. dokonałem dwukrotnego włamania do willi Miry G. Z tragiczną śmiercią Anny W. miałem tylko tyle wspólnego, że to ode mnie Andrzej R. dowiedział się o majątku tej kobiety. Nie informowałem go w złych zamiarach. Niestety, zostałem wspólnikiem strasznej tajemnicy mego przyjaciela – po dokonaniu napaści na pielęgniarkę Andrzej przyszedł do mnie i wyznał: „Jestem mordercą”. Moją winą jest zbyt długie ukrywanie tego w tajemnicy. Aresztowany Andrzej R. podał w śledztwie, że on tylko towarzyszył Maciejowi B. w napadzie na Annę W. Sparaliżowany strachem stał nieruchomo i patrzył, jak kumpel knebluje właścicielkę mieszkania, uderza, a następnie plądruje pokoje.

Maciej B. jako mordercę wskazywał Andrzeja R. – To człowiek bez skrupułów – twierdził. – Ja mogłem z nim rozmawiać tylko na dwa tematy – o przestępstwach, których dokonał i które planuje. A wszystko po to, aby opływać w luksusy, tak jak Jerzy Nasierowski. Po roku do sądu wpłynął akt oskarżenia. Dziennikarzom dostarczono odbite na powielaczu kopie. Znany aktor otrzymał 12 zarzutów prokuratorskich.

Nie chcę poznać zarzutów

Podczas procesu ulubieniec publiczności zalepił sobie uszy chlebem i nie odezwał się ani słowem. Gdy sąd zarządził jedną z rozpraw za zamkniętymi drzwiami, w furii połamał krzesło, czynił też nieprzystojne gesty. Jerzy Urban, dziennikarz „Polityki”, napisał w komentarzu do procesu: „Kabotyński cyrk, który urządził N. na rozprawie […], stanowił zapewne także psychologicznie umotywowaną próbę odwołania się do światka, w którym żył, z posłaniem: Wszystko zgrywa, jesteśmy ponad pospolitymi normami społecznymi, dalej jestem wasz, bo się wypinam”. „Nie znam i nie chcę poznać Państwa zarzutów, proszę o niezmuszanie mnie do obecności we wszelkich przewodach sądowych. W areszcie nie chcę i nie mogę się odrywać od pracy pisarsko-filozoficznej, którą intensywnie kontynuuję. Przebywanie w więzieniu do końca życia jest moją osobistą i nieodwołalną decyzją. Jeszcze raz proszę o nieabsorbowanie mnie niczym” – pisał aktor do prokuratury.

Wybitni psychiatrzy zaprzeczyli w swoich opiniach tezie obrońcy, który twierdził, że jego klient ma psychozę reaktywną. Wkrótce się okazało, że zapadnięte policzki oskarżonego, jego rozszerzone źrenice, żółta cera i twarz jak maska są rezultatem celowego podtruwania się oskarżonego środkami farmaceutycznymi. Tylko raz w czasie procesu N. drgnął i nerwowo rozejrzał się po sali: gdy prokurator ujawnił przechwycony jego gryps z instrukcjami do Andrzeja R.: „Mój Drogi. Przedstawiam ci koncepcję. Zmieniasz zeznania i wracasz do tych, gdzie ja nie byłem u Miry, a u Anny byłeś sam. Stwierdzasz, że wszyscy w więzieniu wiedzą, że jestem chory, ty wiesz o tym od początku naszej znajomości. Objawy: dziwne oczy, utrata równowagi, rozmowa z kimś urojonym. Nie pamiętam niczego sprzed dwóch dni. Potem wzmożone nerwowe mówienie. Nieraz goniłeś mnie po dachach […]. W sądzie musimy wzruszyć ludzi. Powinno to być bez wypędzania publiczności. Lepszy efekt”.

N. zobowiązuje się w grypsie, że zorganizuje przewiezienie ich do szpitala dla nerwowo chorych („Dostaniesz ode mnie odpowiednie lekarstwo”). A potem Mieczysław G. (poprzedni partner seksualny) pomoże im uciec. Zapowiada kolejne przemycanie listów: „Będę pisał do ciebie moczem i zapałką, żeby odczytać, musisz przeprasować kartkę czymś gorącym. Rób, jak piszę, nie obawiaj się wyroku”. W procesie zeznawało ponad 80 świadków. Mówili głównie o stylu życia znanego aktora. Publiczność – obywatele siermiężnego PRL – słuchała z wypiekami na twarzy, gdy w kontekście opowieści o wystawnych imprezach u Nasierowskiego padały znane nazwiska. Na miasto przenikały plotki, kto z kim miał romans, zwłaszcza natury homoseksualnej.

Przed barierką dla świadków przeparadowały też nobliwe panie z nieużywanym arystokratycznym tytułem, którym adonisowy aktor nie szczędził czasu, aby z potoku wspomnień dawnej świetności wyłowić informacje o tym, gdzie jest ukryta reszta rodowej fortuny. – Dożyłam takich czasów, że nikomu nie można zaufać – podsumowała z goryczą sąsiadka Anny W. Jerzy Nasierowski odpowiadał też za przestępstwa dewizowe. Zarzut nielegalnego, poza kontrolą celną, sprowadzenia do kraju żyletek do golenia, końcówek do długopisów, pasków do zegarków o łącznej wartości 1,5 mln zł został udowodniony. Prokurator żądał dla Andrzeja R. kary śmierci, jako tego, który pobił i udusił ofiarę chloroformem. Pozostałym oskarżonym groziło po 25 lat więzienia. W odpowiedzi adwokat Andrzeja R. prosił sąd o rozważenie, co taki dojrzały mężczyzna jak Nasierowski zrobił z losem nastolatka, którego, gdy poznał, sam nazwał „dzikim i prymitywnym zwierzątkiem”.

Artysta w ostatnim słowie, po aktorsko wygranej pauzie, wygłosił zagmatwane przemówienie, w którym uznał się za istotę genialną. Maciej B. z płaczem wołał: „Jestem cholerne bydlę”. Andrzej R. całą winę zrzucał na Jerzego Nasierowskiego, po raz kolejny przypominając, że jest ofiarą zemsty aktora, który doniósł na niego milicji, gdy się dowiedział w Zakopanem, że czas się rozstać. Sąd wojewódzki skazał Jerzego Nasierowskiego i Andrzeja R. na kary 25 lat w celi. Maciej B. miał wyjść na wolność po 15 latach. Kasacja do Sądu Najwyższego została odrzucona.

Barwy ochronne

Zaraz po wyroku przez większość prasy przetoczyła się dyskusja o atmosferze obyczajowego skandalu, jaka towarzyszyła procesowi. Wszyscy piszący zastrzegali się, że nie gorszy ich homoseksualizm głównego oskarżonego, ale… „Moda i wiara w trzecią płeć w pewnych środowiskach – to głos red. Krzysztofa Głogowskiego z »Kierunków« – istnieje potęgowana osobliwie pojętym brakiem pruderii, zawierającym się w twierdzeniu, że wszystko wolno”. Dziennikarz przywołał postać narzeczonej kochanka Jerzego Nasierowskiego, młodziutkiej prostytutki: „Tak, to płód oddziaływania, a zarazem ofiara części naszego high life’u i ludzi wokół nich krążących. W deprawacji tej dziewczyny trzecia płeć miała swój udział”.

Jerzy Urban w artykule dla „Polityki” pt. „Esprit de corps” (co tłumaczy się jako duch koleżeństwa) odniósł się do opinii prokuratora komentującego proces na łamach „Prawa i Życia”, że inne niż heteroseksualne stosunki uczuciowe mają kryminogenne właściwości. Dziennikarz tego przekonania nie podzielał. „Natomiast atmosfera wyobcowania, potępienia, spychania w konspirację i na margines społeczny ludzi o upodobaniach odmiennych niż te, które są udziałem większości, czyni właśnie na przykładzie homoseksualizmu zjawisko kryminogenne. Człowiek mający poczucie wyobcowania, żywiący przekonanie, że i tak wziął rozbrat ze społecznie dominującymi normami moralnymi, zmuszany do szukania przyjaźni wśród lumpów, gdzie rygory etyczne nie obowiązują, wikłający się w płatną miłość i szantaże, łatwiej niż inni staje w konflikcie z prawem”. Urban zastanawiał się też, dlaczego aktor długo nie był podejrzany o włamania. I znajdował wyjaśnienie: „Właśnie dzięki temu, że środowisko przydawało mu barwy ochronne. Chronił go esprit de corps, przekonanie, że naszym ludziom więcej wolno niż innym, będące cechą każdej elity, każdego zbiorowego poczucia, że się jest wysforowanym ponad społeczną przeciętność”.

Nasierowski w więzieniu pisał książkę, której poszczególne części za pośrednictwem odwiedzającego go reżysera Krzysztofa Zanussiego docierały do pisarza Romana Bratnego. Jej treść? Bohater powieści nagle odkrywa w sobie trzecią płeć. „Aż zwinął się w sobie we wstydzie i przerażeniu. Odkrył w sobie najstraszniejszą chorobę, o jakiej słyszał, teraz ona miała go zeżreć, przemienić całego jak ogień lub tortury. Dlaczego miało go to spotkać, za co? Skąd się wziął diabelski zarodek? Stracił prawo chodzenia ulicami jak normalni ludzie. Jak im spojrzy oczy? Zaprze się”. Bratny był oczarowany. Wyznał potem we wstępie do pierwszej powieści uwięzionego aktora pt. „Jasnozielono-ciemno” wydanej w Czytelniku w 1981 r.: „Czytając te szarpane, zrodzone w męce sumienia wyznanie, co krok trafia się na czysty ton ludzkiej miłości – co z tego, że w jakimś sensie zdewiowanej”. Nasierowski pisał w swojej celi dniami i nocami (wtedy po ciemku), licząc na to, że Bratnemu uda się załatwić mu przerwę w odbywaniu kary.

Kolejną powieść pt. „Zbrodnia i...” pisze pod pseudonimem Jerzy Trębicki. We wstępie do wydania w 1988 r. Roman Bratny porównał to dzieło do antycznej tragedii: oto aktor w swej prawości zdecydował się donieść milicji na kochanka, aby uchronić od skazania niewinnych ludzi.

Łaska dla pisarza

Jerzy Nasierowski po dziesięciu latach przebywania za kratami wyszedł dzięki Bratnemu na przepustkę i już do celi nie wrócił. Minister sprawiedliwości Sylwester Zawadzki uzyskał w Radzie Państwa ułaskawienie więźnia. Opuszczenie więzienia przez N. zmobilizowało skazanego Andrzeja R. do zawalczenia o choćby tymczasową wolność. Dostał w końcu zgodę na przerwę w odbywaniu kary, w związku z chorobą matki. Jeśli wierzyć anonimowym informacjom zamieszczonym w internecie, Andrzej R. po odsiedzeniu kary wyjechał do Niemiec – tam się ożenił i finansowo dobrze prosperuje. Z Jerzym Nasierowskim utrzymuje telefoniczne kontakty.

Sam artysta wydał na wolności jeszcze osiem powieści. W wywiadzie udzielonym w 2003 r. witrynie Międzynarodowego Stowarzyszenia Gejów i Lesbijek na rzecz Kultury w Polsce stwierdził, że jego powieści są „melodokumentami”. Wymyślił taki gatunek literacki, bo normalnie napisana powieść „strasznie go brzydzi”. Maciej B., gdy tylko opuścił więzienie, przepadł bez wieści.

Korzystałam ze sprawozdań z procesu, zamieszczonych w tygodnikach, które cytuję w artykule.

Więcej możesz przeczytać w 3/2015 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.