W szponach Esmeraldy

W szponach Esmeraldy

Dodano:   /  Zmieniono: 
Wróżka
Wróżka Źródło: Fotolia / Autor: Scott Griessel
Oszukańcza loteria szczęścia kręciła się według wzorców z Zachodu, ale mechanizmu pilnowali rodzimi specjaliści od psychologii.

58 tys. osób uwierzyło w piękne zapewnienia: „Walizka pełna pieniędzy dla Ciebie”, „Wielka wygrana w Twoich rękach”, „Wybrała Cię Wszystkowiedząca Wróżka Esmeralda”. Mechanizm oszustwa polegał na skoordynowanych działaniach kilkunastu firm w Polsce i Czechach. Ponieważ sprawa jest w toku, ich nazw nie ujawniamy. Polecenia wychodziły ze spółki czapy o nazwie (powiedzmy) V. Spółka nie zatrudniała nikogo, pracowały na nią zewnętrzne firmy. Prezesi i prokurenci figurujący w aktach rejestrowych przebywali na stałe poza Polską. Adres do korespondencji był skrytką pocztową, których V. miała w Warszawie kilka. Siedziba zmieniała się wiele razy, ale zawsze znajdował się w niej tylko faks, do którego dostęp mieli kurierzy.

Pieniądze wyłudzano starannie opracowanym systemem oszukańczych konkursów o charakterze loterii z nagrodami. Spółki, wykorzystując różne bazy danych, rozsyłały firmowe pisma do osób w całym kraju z obietnicą głównej nagrody najczęściej w postaci czeku na kilka lub kilkadziesiąt tysięcy złotych. Aby dostać nagrodę, należało potwierdzić gotowość odebrania premii – co oznaczało wpłatę określonej sumy na poczet wydatków manipulacyjnych – oraz połączyć się telefonicznie z organizatorem. Adresat się dowiadywał, że otrzymał status „jedynego zwycięzcy”, co miało go wprawić w tak wielką euforię, że nie analizował rozważnie treści oferty. Najbardziej podatne na tę psychotechnikę były osoby starsze, raczej biedne.

Zapewnienie o wygranej nosiło na przykład tytuł: „Prawomocne Zawiadomienie Administracyjne o Wysyłce Wygranej firmowane przez Międzynarodową Federację Przyznawania Wygranych Wydział Dyrekcji Finansowej”. Informowano beneficjenta, że „to nie jest żart, bo nad konkursem czuwa notariusz”. Tuż obok imitacji druków czekowych wielkimi literami krzyczała kolejna radosna nowina: „Odsyłając dokument ogłoszony Zwycięskim przez Komisję ds. Przekazywania Wygranych, OBOWIĄZKOWO dostaniesz czek bankowy na kwotę 34 250 zł. Możesz podwoić wygraną, wpisując na Osobistej Karcie Akceptacji Wygranej wybraną liczbę od 1-59”.

Sieć dla łatwowiernych

Zawiadomienia były preparowane w kilkunastu wersjach i wysyłane z różnych adresów, gdyż spółki to się łączyły, to rozdzielały, za każdym razem zmieniając adres i nazwę. Stwarzało to wrażenie, że konkursów jest wiele, a organizatorzy nie mają z sobą nic wspólnego. Łatwowierny klient nie miał szans, by się zorientować, że został złapany w tę samą sieć. Jeśli był fanatykiem gier losowych, to próbował szczęścia u coraz innego organizatora loterii, nie wiedząc, że kolejny raz wpada w ręce tych samych oszustów.

I tak na przykład spółka V. zawierała umowę z inną na obsługę kurierską wysyłki paczek i mailingów, czyli reklam skierowanych do konkretnych osób w formie naśladującej tradycyjną korespondencję prywatną. Jeszcze inny podmiot zajmował się usługami audiotekstowymi, czyli naganianiem klientów do korzystania z numerów telefonicznych o podwyższonej płatności. Kolejna – oczywiście, o innej nazwie – miała za zadanie reprezentowanie całego interesu w sprawach urzędowych. Jeszcze inna spółka zajmowała się organizacją i koordynacją działań firm wysyłkowych. Prowadziła także badania rynkowe, statystkę zysków, procentowe wyliczenia opłacalności danej wysyłki oraz obróbkę informatyczną sieci sprzedaży korespondencyjnej.

Wypełnij krzyżówkę

Na naiwności Polaków zarabiały powiązane z polskimi firmy zagraniczne. Na przykład spółka V. płaciła firmie na Seszelach za przetłumaczone i udostępnione techniki zarządzania i dystrybucji sprzedaży wysyłkowej. Sporo – jednorazowy pakiet kosztował 100 tys. dolarów tytułem opłaty wpisowej oraz miesięcznie 33 proc. obrotu. Przetwarzaniem plików z danymi potencjalnych klientów z Polski i przygotowywaniem paczek zajmowała się spółka z Otwocka, która miała umowę ze spółką ze Stanów Zjednoczonych.

Mózgiem przestępczych operacji był prezes Jean L., Francuz, który działał za pośrednictwem zatrudnionych Polaków. Osoby te, choć wykształcone (mile widziani byli absolwenci psychologii) i zajmujące kierownicze stanowiska, nie orientowały się w kondycji firm, którymi zarządzały. Na przykład Ryszard B. nie wiedział, że jego firma nie zapłaciła 3,5 mln zł podatku. Funkcyjni reprezentujący poszczególne spółki nie mieli wpływu na przestępczy proceder, choć wiedzieli, że uczestniczą w oszukiwaniu ludzi. Czuli się jednak bezpiecznie, wierząc, że labirynt organizacyjny, w którym tkwią, skutecznie utrudni organom ścigania dotarcie do bazy dowodzenia. Dane osobowe klientów zdobywano, zamieszczając w gazetach specjalne kupony promocyjne albo krzyżówki, których rozwiązanie nie wymagało szczególnego wysiłku umysłowego. Chodziło o to, by czytelnik wypełnił i wysłał rubrykę z danymi osobowymi. Wszystkie spółki prowadziły agresywny marketing polegający na rozsyłaniu na adresy osób fizycznych reklam. Materiały promocyjne, spreparowane z udziałem psychologów tak, by umiejętnie nęciły gwarancją dużej wygranej, polskie firmy otrzymywały w wersji angielskiej ze spółki zarejestrowanej na Seszelach. Należało je przetłumaczyć ściśle według podanych wzorów. Żeby odebrać fortunę, należało tylko niezwłocznie potwierdzić gotowość do tego, dzwoniąc na infolinię o podwyższonej płatności.

Jeśli ktoś dał się na to nabrać i zadzwonił, wysłuchiwał komunikatu automatycznej sekretarki, co trwało kilkanaście minut. Pod koniec nagrania dowiadywał się, że zamiast pieniędzy dostanie wycieczkę zagraniczną, po czym następowało telefoniczne zarejestrowanie beneficjenta. Następnie otrzymywał on pocztą wstępne potwierdzenie zgłoszenia udziału w wycieczce i wezwanie do kilkusetzłotowej opłaty rejestracyjnej. Na tym etapie wiele osób rezygnowało z wygranej, słusznie wnioskując, że to zbyt drogi i nieopłacalny interes. O to właśnie chodziło naciągaczom, gdyż żadnej wycieczki nie było, a oni już zarobili na impulsach telefonicznych. Stosowano też inne metody: konkretna osoba dostawała informację, że jako jedyna wygrała główną nagrodę rzeczową, co swym podpisem potwierdza sam prezes Jean L. W rzeczywistości takie listy wysyłano jednym kliknięciem do kilkudziesięciu tysięcy osób. Nagrodę dostarczano pocztą za pobraniem opłaty manipulacyjnej wynoszącej około 100 zł. Gdy beneficjent otworzył paczkę, znajdował w niej przedmioty wartości kilku złotych, na przykład dawno wydaną książkę czy tandetną sztuczną biżuterię.

Nie wahaj się, dzwoń

W celowo zaplątanej sieci spółek obowiązywał wojskowy rygor podziału obowiązków. Tłumaczenia ulotek na język polski musiało się odbywać wedle wzoru ustalonego z prezesem L., a ostateczny tekst musiał być akceptowany przez specjalnie oddelegowaną osobę. Zagraniczni partnerzy dbali o każdy szczegół, nawet wielkość koperty. Dopiero wtedy można było je drukować i rozsyłać na adresy z bazy danych.

Pracownicy Biura Obsługi Klienta mieli instrukcję, co mówić w razie telefonu od zdenerwowanego beneficjenta, by rozproszyć jego podejrzliwość. Jeśli żądał zwrotu pieniędzy, odpowiadano, że sprawiedliwym rozsądzeniem sporu zajmie się Międzynarodowa Komisja Arbitrażowa. W rzeczywistości komisja składała się z pracowników, od których prezes L. wymagał jednego: aby miesięczne zwroty pieniędzy z kont wszystkich firm nie przekraczały 3 tys. zł. O tym, komu uda się odzyskać stratę, decydowały sporządzane w spółkach czarne i czerwone listy. Na czarną wpisywano tych klientów, którzy po zorientowaniu się, że padli ofiarą oszustwa, straszyli zawiadomieniem prokuratury. Czerwona była dla osób, które nie życzyły sobie przetwarzania ich danych.

Mało czasu

Do udziału w konkursie „Milioner” firma V. zachęcała apelem: „Poszukujemy naszego zwycięzcy”. Szczęśliwiec miał zatelefonować pod wskazany numer 701 i poprosić o przesłanie mu wylosowanej kwoty. Ale warunek: musiał to zrobić w dniu otrzymania korespondencji, w przeciwnym razie – uprzedzano – wylosowane pieniądze przypadną innej osobie.

W konkursie „Nagroda” (do rozdania 109,5 tys. zł) odbiorca przesyłki był informowany, że jako jedyny wylosował zwycięski numerek. Czek bankowy nadejdzie listem poleconym pod warunkiem odesłania oficjalnej prośby o przekazanie wygranej kwoty. Należy to zrobić jak najszybciej, „pozostało już niewiele czasu”. Koperta powinna zawierać dziesięć znaczków pocztowych i potwierdzenie wpłaty 69,90 zł. Zalecano też telefoniczny kontakt z firmą. W konkursie pod nazwą „1000 zł w formie artykułu” odbiorca listu dostawał w kopercie rysunek czeku z informacją, że gadżet zostanie zamieniony na prawdziwy czek na 34 tys. zł, jeśli tylko zwycięzca dostarczy znaczki za 100 zł i pokryje koszty manipulacyjne 69,90 zł. Pracownicy firmy zeznali, że miesięcznie wysyłali około 100 tys. takich pism. Klient chcący wygrać wycieczkę zagraniczną musiał wziąć udział w trzech etapach. Po otrzymaniu oferty w postaci listu łączył się telefonicznie z numerem rozpoczynającym się od 700 lub 701 i długo odpowiadał na zadane mu pytanie. Nazywało się to identyfikacją. Te informacje były odsłuchiwane i wpisywane do bazy danych osobowych. Następnie uczestnik otrzymywał kolejny list z drukiem przekazu pocztowego. Nazywało się to pierwszym krokiem i właściwą reakcją było wysłanie do nadawcy 250 zł. Po sprawdzeniu, że kwota wpłynęła, firma prowadząca promocję wpisywała dane osobowe hojnego klienta z zaznaczeniem, że „jest aktywny”. W kolejnym etapie promocji (nazywanym drugim krokiem) klient otrzymywał do wypełniania kolejny przekaz na 500 zł. Jeśli wpłacił, przy jego nazwisku pojawiała się adnotacja: „bardzo aktywny”. Następnie dostawał list z radosną informacją, że został zakwalifikowany na wycieczkę, musi tylko zapłacić za dojazd i ubezpieczenie. Jeśli i to go nie zniechęciło, miał szanse na taką eskapadę; tyle tylko, że w biurze turystycznym kosztowałaby ona połowę taniej. W ciągu trzech lat na rachunki bankowe tylko trzech należących do sieci spółek wpłacono 3 mln 373 tys. 522 zł.

Precyzyjny francuski zegarek

W akcie oskarżenia, który wkrótce wpłynie do sądu, figuruje 12 oskarżonych. Najważniejszy z nich to Jean L., urodzony na Korsyce obywatel francuski zameldowany w Warszawie. Z tytułem doktora zarządzania prezesował jednej ze spółek. W prokuraturze nie przyznał się do oszustw. Wyjaśnił, że tylko wykonywał zlecenia zarządu spółki z Brytyjskich Wysp Dziewiczych. Pracując na rzecz tej firmy, dostosowywał zagraniczne koncepty reklamowe do potrzeb polskiego rynku. Jako pracownik najemny pośredniczył w przekazywaniu know-how firmom, które zajmowały się loteriami szczęścia.

Pozostali oskarżeni wyjaśniali, że każdy z nich trzymał się zakresu swoich obowiązków i nie interesowało go, jak te ogniwa wiążą się w całość. Dyplomy psychologów i specjalistów od marketingu odłożyli na półkę, bo pracodawca zakazywał jakiejkolwiek innowacyjności. Wszystko miało chodzić jak w zegarku, nastawionym przez Francuza.

Proces sądowy wkrótce.

Więcej możesz przeczytać w 11/2014 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.