Bo to złe kobiety były

Bo to złe kobiety były

Dodano: 
Bo to złe kobiety były
Bo to złe kobiety były
To nie są fabuły filmowe z ogranymi już sytuacjami. Te męskie dramaty zdarzyły się naprawdę. A scenariusze do nich tym razem pisały panie.

Tomasz K. poznał tego turystę w Leśnej, jedynej knajpie w miasteczku na Dolnym Śląsku, gdzie mieszkał. W grudniowy wieczór 2010 r. wstąpił na piwo i tamten zapytał, gdzie można się zatrzymać na dwa tygodnie. Tomasz K. zaproponował mu pokoik w swoim domu, który latem wynajmował gościom przyjeżdżającym do pobliskiego sanatorium. Turysta całymi dniami zwiedzał okolicę, a wieczorem siedział przed telewizorem z Tomaszem K. i jego żoną. Polubili się. Gdy pani K. wyjechała do rodziny, gospodarz zwierzył się gościowi, że tkwi na tej prowincji od siedmiu lat, bo czeka na przedawnienie przestępstwa, w którym brał udział. Zaintrygowany gość postawił jeszcze jedną butelkę i usłyszał: – Z moją ówczesną kobietą jebnąłem pewnego gościa z Bielska-Białej. Ale nie dla kasy, ona mi kazała. Gdyby powiedziała: „Skocz z 10. piętra”, tobym skoczył. – A co zrobiliście z ciałem? – zapytał turysta. – Rozpłynęło się w kwasie solnym. To, co zostało, poszło do ziemi. – Niezły z ciebie chojrak! – doczekał się komplementu gospodarz. Więcej do tematu nie wracali, ale Tomaszowi K. pochlebiał podziw w głosie gościa. Pokazał mu jeszcze szramę na głowie jako efekt rozliczeń mafijnych: – Temu, który mnie poczęstował kosą, następnego dnia wbiłem nóż w ucho tak, że wyszedł z drugiej strony głowy. Nie wiem, czy przeżył, ch… mnie to obchodzi. I znów usłyszał: – Szacun. Dwa dni później turysta opuścił kwaterę. A do mieszkania Tomasza K. zapukali funkcjonariusze policji. Już wiedzieli o zamordowaniu mieszkańca Bielska-Białej, znali jego personalia – chodziło o Stanisława W. Bowiem rzekomy turysta naprawdę był policjantem pod przykryciem. Przesłuchiwany Tomasz K. najpierw wyznał, że przed turystą tylko udawał mafijnego kilera – szrama na głowie była pamiątką po wypadku na rowerze, co okazało się prawdą. Przetrzymany w areszcie po pewnym czasie opowiedział, jak zmarł Stanisław W. Latem 2003 r., gdy mieszkał w Bielsku- -Białej, poznał starszą od siebie o 25 lat Florentynę N. i bardzo chciał się z nią żenić.

Kobieta odwzajemniała uczucia, ale na przeszkodzie stał jej konkubent, 40-letni Stanisław W., w którego domu mieszkała. Postanowiła go zamordować – najpierw podtruć, wsypując mu coś do zupy, a gdy już będzie półprzytomny, uderzyć w głowę łomem. – Czekałem w drugim pokoju na znak, że już mogę wejść do kuchni. Stanisław W. jadł i jadł, wreszcie usłyszałem hałas, spadł z krzesła. Wtedy Flora kazała mi przytrzymać mu ręce, a sama waliła go w głowę metalową rurą. W pewnym momencie poczułem, że palce Stanisława przestały drgać, nie żył. Florentyna powiedziała mi: „Teraz mamy wspólną tajemnicę. Zdradzisz, pójdziesz na długo do pierdla”. Zawinęliśmy ciało w koc i zanieśliśmy do garażu, gdzie stała wanna. W. się tam nie mieścił, musiałem obciąć mu nogi. Flora zalała zwłoki kwasem solnym. Pytałem, co dalej, a ona, że na razie tak musi zostać. Potem resztki wywiezie się w workach z gruzem. Gdy odjeżdżałem, sprezentowała mi kilka rzeczy po W.: wiatrówkę, kosiarkę do trawy i aparat fotograficzny. Wszystko sprzedałem na bazarze. Potem w rozliczeniu dostałem jeszcze 60 tys. zł. Policji nie udało się ustalić, gdzie porzucono worki ze szczątkami ofiary.

A drabina?

Florentyna N. została zatrzymana na początku 2011 r. w domu Stanisława W. na peryferiach Bielska-Białej. Zapytana o właściciela posesji twierdziła, że w 2003 r. wyjechał za robotą do Niemiec i do tej pory drań się nie odezwał, nie podał adresu. Przesłuchiwani krewni W. nie uwierzyli kobiecie. Nie mieściło im się w głowach, by Stanisław, tak bardzo cierpiący po śmierci ojca i modlący się za spokój jego duszy, nie przyjechał na grób we Wszystkich Świętych. Stanisław W. nie był zaradny, gospodarzył pod czujnym okiem ojca. Nie miał znajomych. Od śmierci matki nikt nie odwiedzał go w domu. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że jest spadkobiercą ziemi, która na rogatkach miasta zyskała dużą wartość jako teren pod budowę. Trochę fajtłapowaty, dorabiał pokątną sprzedażą alkoholu z Czech. Aby przywieźć kilka butelek wódki, jechał najpierw autobusem, potem pociągiem, następnie kilka kilometrów pokonywał pieszo, co w sumie zajmowało mu cały dzień.

Wiedział jeszcze, jak dotrzeć do Katowic, gdzie mieszkała jego ciotka. I właśnie podczas takiej rodzinnej wizyty poznał w dworcowym barze Florentynę N. – prostytutkę zwaną Niną. Nie domyślił się, czym się trudniła. Ciotce chwalił się, że jego kobieta skończyła technikum chemiczne. Kilka miesięcy po rzekomym wyjeździe narzeczonego Florentyna wspomniała sąsiadce (z rodziną konkubenta zerwała kontakt), że Stasiek się pojawił, ale tylko na godzinę, gdyż musiał wracać na budowę w Niemczech. Postanowili, że sprzeda część ojcowizny, i za uzyskane pieniądze urządzą się za granicą. Dał jej pełnomocnictwo do załatwienia transakcji. Sąsiad nie uwierzył. – Gdyby Stasiek wrócił – argumentował – zaraz by się upomniał o drabinę, którą mi przed wyjazdem pożyczył. On bardzo pilnował swego. Florentyna N. nie marnowała czasu. Pod koniec 2003 r. sąd w Bielsku-Białej stwierdził nabycie spadku Stanisława W. po zmarłym ojcu, co umożliwiało sprzedanie działki. Florentyna dała ogłoszenie w lokalnej gazecie i wkrótce zgłosił się chętny do kupna Jacek Z. Wtedy 19-letni Tomasz K. sfałszował dowód osobisty Stanisława W. Tak, aby przed notariuszem zamordowanego mógł udawać wynajęty Bogumił F. Potencjalny nabywca miał jednak wątpliwości, czy naprawdę ma do czynienia z właścicielem gruntu, z którym kilka lat wcześniej zamienił parę zdań. Po zawarciu warunkowej umowy zgłosił swoje zastrzeżenia notariuszowi. Ten mu doradził, aby jeszcze nie wpłacał umówionej zaliczki. Jacek Z. pod pretekstem pomiaru kupowanej działki wybrał się tam z rzekomym właścicielem. Chociaż Florentyna zwracała się do Bogumiła F. per Stasiu, upewnił się, że jednak ma do czynienia z kimś podstawionym. Nie tylko wycofał się z transakcji, ale jeszcze zawiadomił prokuraturę.

Skończyło się wyrokiem skazującym Florentynę N. za oszustwo, tyle że w zawieszeniu. Organy ścigania z góry przyjęły wersję, że Stanisław W. przepadł gdzieś w Niemczech i już nie wróci na ojcowiznę. Aresztowany w tym czasie w związku z kradzieżą samochodu Tomasz K. (wywoził nim rzekomy gruz, a właściwie zwłoki Stanisława W., o czym policja się nie dowiedziała) postanowił zerwać z Florentyną. Pretekstem był nowy kochanek Niny, 47-letni Bronisław Z., na którego majątek kobieta wyraźnie polowała. K. podejrzewał, że Z., który sytuacją życiową (również był właścicielem działek budowlanych w Bielsku-Białej) i charakterem przypominał zamordowanego, może podzielić los swego poprzednika. W sierpniu 2004 r. Tomasz K. ożenił się z dziewczyną, która nic nie wiedziała o jego przeszłości. Urodziła im się córka i wyjechali na Dolny Śląsk, gdzie on zatrudnił się jako kierowca w kamieniołomach. Chciał tam zacząć nowe życie.

25 lat więzienia

Ktoś obserwował jednak poczynania Florentyny, gdy zarzucała sieci na Bronisława Z. Była to daleka kuzynka Stanisława W. Już na emeryturze, radna kilku kadencji. Od początku podejrzewała Florentynę o pazerność i manipulowanie „biednym Stachem”. – Tam nie ma miłości, jest tylko interes – twierdziła na stypie po pogrzebie Jana, ojca Stanisława. Na dowód ujawniła treść swej rozmowy z 82-letnim Janem na kilka miesięcy przed jego śmiercią. Wyznał, że Florentyna chciała, by się z nią ożenił, zapewniała, że straciła dla niego głowę. Gdy obłożnie chory starzec odrzucił zaloty, kobieta zainteresowała się jego synem. Po zniknięciu Stanisława radna dowiedziała się, że Florentyna sfałszowała dokumenty notarialne i na własną rękę sprzedaje działki z ojcowizny Stanisława. Chciała zweryfikować te wieści w rozmowie z kuzynem, gdy przyjedzie do Polski na Wszystkich Świętych, ale on nie pojawił się na cmentarzu. Wtedy wybrała się do jego ciotki w Katowicach, do której Stanisław często przyjeżdżał. Okazało się, że te wizyty nagle się urwały i to po ważnej rozmowie, jaką ciotka odbyła z siostrzeńcem. Otóż po wysłuchaniu jego skargi, że Florentyna go zdradza, krewna miała powiedzieć: „Wygoń ją z chałupy, bo to się skończy tak, że zamknie cię w komórce, zabije i zakopie”. – Trzeba zawiadomić prokuraturę – zdecydowała radna. Ale tam nie potraktowano jej obaw poważnie.

Przez kilka lat emerytka wypisywała sążniste listy do organów ścigania różnych szczebli z prośbą o zainteresowanie się tajemniczym zniknięciem jej kuzyna, narzeczonego Florentyny N. Bez skutku. Wysłuchano ją dopiero w Prokuraturze Generalnej, i to po sprawdzeniu, że Stanisław W. nigdy legalnie nie wyjeżdżał z kraju. Nie miał też paszportu. Radna nie przerwała osobistego śledztwa. Wywiedziała się, gdzie pracował 19-latek, o którym sąsiedzi plotkowali, że przyprawia rogi narzeczonemu pani N. Trop okazał się właściwy – milicja poznała aktualny adres Tomasza K. Dla Bronisława Z. była to prawdopodobnie ostatnia szansa na uratowanie życia. Zdążył już się zaręczyć z Florentyną, kupić jej samochód i upoważnić do odebrania polisy na wypadek jego śmierci. W lutym 2014 r. oskarżeni o morderstwo Florentyna N. i Tomasz K. usłyszeli wyrok 25 lat więzienia. Mężczyzna powiedział w ostatnim słowie: – Od czasu popełnienia morderstwa dorosłem i zrozumiałem, że za wszystko trzeba w życiu płacić. Z kolei kobieta spojrzała na siedzącego w ławie dla publiczności Bronisława Z. i wyszeptała: – Jest mi tylko przykro, że naraziłam na stres mojego obecnego partnera. O wydatkach nie wspomniała. A przecież Z., przekonany o niewinności narzeczonej, sprzedał ostatni kawałek ojcowizny za 230 tys. zł i wszystkie pieniądze wydał na adwokatów.

Są rachunki

Osamotniony Bronisław Z. szukał pocieszenia w agencjach towarzyskich. Tam spotkał 27-letnią Annę Ś. Od razu jej zaufał, bo wyznała mu, że po wielu przejściach (niefortunne zamążpójście, rozwód) jej ideałem stał się mężczyzna dojrzały, ojciec i kochanek równocześnie. Zaczęli się spotykać. Anna okazała się kobietą luksusową, a on zrozumiał, że raz się żyje. Nie żałował pieniędzy na wynajem apartamentów w hotelach z kilkoma gwiazdkami ani na wystawne kolacje. Miał czym płacić – podmiejskie gospodarstwo po rodzicach podzielił na kilkanaście działek budowlanych, na które tylko czekali inwestorzy z Bielska-Białej. Nagle dowiedział się, że Anna ma raka. Ale nie poddawała się – jeździła na konsultacje do różnych klinik – nie tylko krajowych, nawet do Chicago. On płacił za wszystko, choć ukochanej nie było już przy jego boku – leczyła się za granicą. Pewnego razu zadzwoniła do niego około północy. Trudno było ją zrozumieć. Usłyszał coś o pożegnaniu, kilkakrotne „dziękuję” i połączenie zostało zerwane. Kwadrans później odebrał telefon od Moniki, szkolnej koleżanki jego kobiety.

Powiedziała, że Anna nie żyje. Zmarła w luksusowej klinice w Nowym Jorku – niestety, nawet zastosowanie eksperymentalnego leku nic nie dało. Pozostały wysokie rachunki, które trzeba uregulować. Bronisław Z. dał Monice pieniądze na pokrycie wydatków, zapłacił również za sprowadzenie zwłok ze Stanów Zjednoczonych do rodzinnej miejscowości zmarłej. Wkrótce potem okazało się, że to nie są wszystkie koszty. Pewnego dnia w progu jego mieszkania stanęła młoda kobieta, przedstawiając się jako Dagmara, ciotka Anny Ś. z Poznania. Twierdziła, że gdy jej chora na raka siostrzenica leczyła się w tamtejszym szpitalu, ona w prywatnych gabinetach lekarskich konsultowała diagnozę o stanie zdrowia krewnej. Wydała kilkadziesiąt tysięcy złotych. Ania zapewniła ją, że narzeczony wszystko zwróci. Nie poprosił o kwity. Poszedł do banku i zrobił przelew na podane mu konto. Jakoś tak wyszło, że zwierzając się ze swych cierpień przyjaciółce zmarłej, zbliżył się do niej. Myślał nawet o ożenku, gdy nagle dowiedział się, że u Moniki Z. również wykryto nowotwór.– Miałem powiedzieć – wyjaśniał później w sądzie – „Radź sobie sama”? Poszedłem do banku. W sumie na konto Moniki Z., która również leczyła się za granicą, tym razem w Monachium, wpłynęło ponad 250 tys. zł. Po tygodniu dostał wiadomość, że dziewczyna nie żyje. Zrozpaczony nawet nie zapytał o adres jej rodziców mieszkających w innej części Polski.

Dała mu na bilet

Rok później pogrążony w żałobie Bronisław spotkał na ulicy znajomego obu jego nieżyjących już narzeczonych. Poszli do restauracji, gdzie Z. przy kieliszku opłakiwał swój podły los. – Przecież Anna Ś. żyje, po wyjściu za mąż wyprowadziła się do Katowic. Monika też ma się dobrze, mieszka gdzieś na północy Polski – usłyszał. Upokorzony, że dał się tak nabrać kobietom, które mogłyby być jego córkami, Bronisław Z. złożył w prokuraturze zawiadomienie o wyłudzeniu pieniędzy. W śledztwie Anna Ś. po kilkakrotnej zmianie zeznań ostatecznie przyznała się do winy i do tego, że udawała ciotkę Dagmarę. Gdy zdumiony prokurator zapytał później poszkodowanego, jak mógł nie poznać swej narzeczonej, Bronisław Z. wyjaśnił, że – owszem – przyszło mu na myśl, iż jest podobna do Anny, ale za bardzo się nie przyglądał, zwłaszcza że rzekoma ciotka miała długie czarne włosy, które zakrywały jej prawie całą twarz. Bardzo spieszyła się na pociąg, więc szybko pojechali do banku. Gdy przelewał pieniądze na podane mu przez ciotkę konto, nie zorientował się, że należy do Anny Ś. W czasie konfrontacji z oskarżoną Bronisław Z. miał okazję poznać jej prawdziwy życiorys.

Okazało się, że nie był jedynym mężczyzną, który ją hojnie obdarowywał. W swoim czasie, gdy chciała wyłudzić pieniądze od dalszej rodziny, „uśmierciła” własnych rodziców i brata. Planując wyciągnięcie pieniędzy od konkubenta, przewidziała nawet wyjście awaryjne, na wypadek gdyby Z. przypadkowo spotkał ją na ulicy już po jej śmierci. Monika zamierzała mu wmówić, że to duch dziewczyny, który z miłości do swego mężczyzny nie może opuścić ziemskiego padołu. Obie kobiety zostały zatrzymane. Wyłudzone pieniądze – prawie 450 tys. zł – wydały, pozostało jedynie 3 tys. zł. I tę kwotę poszkodowany odzyskał. – Nie mam z czego żyć – wyznał przed sądem. – Ojcowiznę rozprzedałem po zaniżonej cenie, by ratować rzekomo chore moje narzeczone. Po wypadku w pracy z trudem się poruszam, musiałem przejść na rentę, czeka mnie kolejna operacja. Nie wiem, z czego zapłacę za rehabilitację. Ale nie domagał się surowej kary. Kiedy Anna Ś. powiedziała na rozprawie, że wstydzi się za swoje zachowanie, przekonywał sąd o jej dobrym sercu. Podał przykład: gdy już po ujawnieniu oszustwa dowiedziała się, że Z. nie ma gdzie mieszkać, bo na końcu sprzedał działkę z domem po rodzicach, wynajęła mu pokój i dała 300 zł na bilet do sanatorium. Ale po miesiącu został z lokalu wyrzucony – nie miał kto zapłacić za czynsz. Proces trwa. Oszustkom grozi do 10 lat więzienia.

Artykuł został opublikowany w 38/2016 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.