Czy warto było tak się migać od procesu?

Czy warto było tak się migać od procesu?

Dodano:   /  Zmieniono: 
/ Fotolia.pl / Autor: ESCALA
Oskarżeni o niegospodarność państwowymi pieniędzmi czekają na wyroki kilkanaście lat. To oznacza dla nich cywilną śmierć. Wyrok niewiele już zmienia.

Zbigniew H.dyrektor i zarządca komisaryczny upadającego Przedsiębiorstwa Eksportu Wewnętrznego Pewex, usłyszał po raz pierwszy o co jest oskarżony w roku 1996. Prokurator zarzucał mu, że trzy lata wcześniej sprzedał własność Pewexu magazyn „Utrata” w Warszawie japońskiej spółce Sandro bez oszacowania wartości parceli wg. aktualnej ceny na rynku. W rezultacie spowodował szkodę 1.378.000 zł licząc na nowe pieniądze.

Były komisarz tak się wystraszył więzienia, że po odebraniu wezwania na przesłuchanie, zaczął się ukrywać. Został za nim wysłany list gończy i po 3 tygodniach trafił do aresztu.

W trakcie postępowania przygotowawczego ustalono, że na ogłoszenie o przetargu wpłynęła tylko jedna oferta, właśnie od spółki Sandro z propozycją zakupu „Utraty” za 2.790.000 zł. Wprawdzie dwa lata wcześniej biegły ocenił wartość magazynowej bazy na ponad 5 mln zł (licząc w nowych złotych), ale w związku z dewaluacją złotego, majątek Pewexu trzeba było przeszacować.

Nieruchomość została sprzedana bez targowania się. Pieniądze poszły na częściowe pokrycie 60-mlnowego długu Pewexu.

Powołany przez prokuratora biegły Jan K. na pytanie, czy cena sprzedaży obiektu w 1993 roku była adekwatna do rynkowej wartości stwierdził, że została zaniżona. Przerażony tą opinią były komisarz Pewexu dostał takiego rozstroju nerwowego, że przyjęto go w szpitalu psychiatrycznym w Lublińcu. Wyszedł stamtąd po dwóch tygodniach obserwacji z rozpoznaniem zespołu maniakalno-depresyjnego.

Na wniosek organów śledczych podejrzanego skierowano na badania do kliniki medycyny sądowej w Krakowie, gdzie nie dopatrzono się u pacjenta paranoi. W tej sytuacji potrzeba była trzecia diagnoza. Wędrówka Zbigniewa H. między gabinetami biegłych psychiatrów trwała kilka lat. Gdy przeważyła opinia, że jest zdrowy na umyśle, akt oskarżenia znalazł się w warszawskim sądzie rejonowym.

Pierwsza wokanda została wyznaczona na połowę lipca 2003 roku.

Oskarżony, który w międzyczasie zamieszkał w Opolu, na rozprawę główną nie przyjechał. Nie stawiał się też na kolejne cztery terminy aż do marca 2004. Wtedy oświadczył zdumionemu sądowi, że nie otrzymał aktu oskarżenia.

Prokuratura nadrobiła zaniedbanie, sąd dał oskarżonemu miesiąc na lekturę akt. Ale do zaplanowanego na kwiecień 2004 otwarcia procesu nie doszło, ponieważ H. znów się nie stawił. Przysłał wypis z izby przyjęć szpitala psychiatrycznego w Katowicach, że z własnej inicjatywy zgłosił się na badanie. Odczuwał silne bóle głowy, co, jak podejrzewał, mogło być skutkiem tego, że kiedyś upadła na niego metalowa bramka z boiska.

Sąd zwrócił się do szpitala z pytaniem, czy Zbigniew H. może odpowiadać w procesie karnym. - Może - nadeszła odpowiedź dwóch lekarzy specjalistów.

Ponieważ jednak oskarżony przedstawiał liczne zaświadczenia, że leczy się w przychodnich neuropsychiatrycznych kilku miast w Polsce, sąd dopuścił kolejną opinię biegłych. Był początek roku 2005.

W październiku postępowanie przeciwko Zbigniewowi H. zostało zawieszone, ponieważ oskarżony wędrował od szpitala do szpitala. Zwykle po dwóch tygodniach opuszczał łóżko z diagnozą, że jest zdrowy.

Postanowieniem z maja 2006 roku sąd zwrócił się do biegłych: psychiatry, kardiologa, diabetologa, ortopedy i traumatologa o dokładną analizę całej dokumentacji medycznej oskarżonego. Sprawozdania lekarskie nadeszły 3 miesiące później. Wynikało z nich, że tak naprawdę Zbigniew H. w ogóle się nie leczy. Ostatni raz z powodu zdrowia psychicznego był u lekarza przed sześcioma laty. Późniejsze opinie psychiatrów, które nadchodziły do sądu były przepisywane z karty wypisu szpitala w Lublińcu, gdzie H. szukał pomocy w 1996 roku. Podobnie wyglądały historie innych chorób Zbigniewa H. W różnych przychodniach przyszpitalnych sygnalizował swoje dolegliwości, domagał się przyjęcia w celu obserwacji i zazwyczaj przed ustaleniem, co mu dolega, wypisywał się na własne życzenie. Terminy pobytu w szpitalach zbiegały się z terminami wokand w jego sprawie karnej.

Sąd wyznaczył rozprawę na listopad 2006. W przeddzień oskarżony napisał prośbę o przełożenie terminu, gdyż nie ma jeszcze ustanowionego obrońcy. Na obrońcę z urzędu nie wyraża zgody. Kolejny termin też padł, gdyż oskarżony skręcił nogę i nie mógł wsiąść do pociągu, aby przyjechać z Opola do Warszawy.

W grudniu 2006 zaistniała konieczność prowadzenia sprawy od początku, ponieważ sędzia ze składu orzekającego poszła na urlop macierzyński. Przerwa w procesie trwała do końca sierpnia następnego roku. Na wyznaczoną rozprawę H. się nie stawił. W następnym terminie - wrzesień 2007 - nie było obrońcy oskarżonego. W październiku mecenas z wyboru wniósł o odroczenie rozprawy, bo nie zdążył zapoznać się z aktami. Sąd wniosek uwzględnił. Następnie adwokat złożył wypowiedzenie pełnomocnictwa z uwagi na konflikt interesów.

Luty 2008. Minęło 5 lat po wniesieniu do sądu aktu oskarżenia. Zbigniew H., który się stawił na rozprawę, musiał wreszcie odnieść do zarzutów. Nie przyznał się do winy. Twierdził, że wszystkie decyzje w sprawie sprzedaży bazy „Utrata” podejmował w konsultacji z ministerstwem.

Następnie aktywność oskarżonego w procesie zamarła na ponad rok. Nie reagował na wezwania. Ponieważ ustosunkował się do aktu oskarżenia, sąd zabrał się do przesłuchiwania świadków. Niewiele wnieśli do sprawy, bo już nie pamiętali wydarzeń sprzed 15 lat. Minął kolejny rok. W czerwcu 2009 H. złożył wniosek o przydzielenie mu obrońcy z urzędu, gdyż nie stać go na opłacenie adwokata.

Kolejna zmiana sędziego nastąpiła z powodów losowych. Nowa sędzia zamówiła opinię u nowego biegłego. Na ekspertyzę czekała 5 miesięcy, ale dla wydania sprawiedliwego wyroku było warto. Biegły oszacował wartość bazy „Utrata” w dniu jej sprzedaży w 1993 roku na około 3 mln zł (Po denominacji). Zatem cena, jaką komisarz H. uzyskał za „Utratę” w ówczesnych warunkach (transformacja, upadek wielu firm) była bardzo korzystna.

Gdy w listopadzie 2009 sędzia ogłosiła, że zamyka przewód, oskarżonego nie było na sali. Wszedł spóźniony. Przedwcześnie postarzały, z nerwowym tikiem powieki, którego się nabawił uciekając przed wyrokiem, usłyszał tylko, że prokurator w konkluzji swego wystąpienia wnosi o uniewinnienie. I sąd wydał taki wyrok.

Uwaga prokuratora już na sądowym korytarzu, czy warto było tak się migać od procesu, zawisła w powietrzu, bo Zbigniew H. prawie biegł do wyjścia.

Czytaj też:
Czekanie na skazanie