Zostawcie mnie, chłopcy

Zostawcie mnie, chłopcy

Dodano:   /  Zmieniono: 
Jan Strzelecki (trzeci od lewej) jako doradca podczas strajku w Stoczni Gdańskiej
Jan Strzelecki (trzeci od lewej) jako doradca podczas strajku w Stoczni Gdańskiej Źródło: Archiwum Andrzeja Friszke/FOTONOVA
Wdowa po Janie Strzeleckim do końca życia była przekonana, że mąż – ceniony socjolog, sympatyk Solidarności – zginął na zamówienie polityczne.

Późnym popołudniem 28 czerwca 1988 r. docent Jan Strzelecki przyjeżdża z Zakopanego do Warszawy. Pod Giewontem została żona Jadwiga – on musi odebrać z warsztatu lakiernika swój samochód po naprawie. Robi to rankiem następnego dnia, potem jedzie na Krakowskie Przedmieście do Instytutu Socjologii PAN, gdzie pracuje. Odbiera pensję i książki, które przyszły ze Sztokholmu. Będzie pisał o szwedzkim modelu socjalizmu.

Wieczorem je kolację u radcy ambasady szwajcarskiej, skąd około północy dociera na Saską Kępę do mieszkania znajomej Francuzki, lektorki na Uniwersytecie Warszawskim. Gospodyni czeka na niego z kilkoma swoimi studentami – będą przeglądać najnowsze numery „Le Monde”, gdzie dużo pisze się o pierestrojce w Związku Radzieckim. W Polsce roku 1988 to aktualny temat; wkrótce Warszawa będzie gościć sekretarza generalnego KC KPZR Michaiła Gorbaczowa. W programie przewidziane jest spotkanie z intelektualistami. Około godziny 1.30 Strzelecki żegna towarzystwo. Pani domu odprowadza go przed blok, gdzie stoi świeżo wylakierowany maluch docenta. Właściciel nie jest pewny, czy ma w baku benzynę, nie zapala się wskaźnik poziomu paliwa. A kartki na przydziałową etylinę zostały w domu. – Może cię podrzucę? – proponuje Francuzka. – Nie, dziękuję, wracaj na górę do gości

Nad Wisłą o świcie

Nieprzytomnego starszego mężczyznę ze zmasakrowaną głową znalazł wędkarz idący o świcie 30 czerwca Wybrzeżem Kościuszkowskim. Natychmiastowa operacja nie uratowała życia pacjentowi, którego początkowo oznaczono jako NN, a który po kilku godzinach okazał się Janem Strzeleckim. Docent zmarł, nie odzyskawszy przytomności.

Ekipa operacyjno-śledcza znalazła na Wisłostradzie, w pobliżu zatoki przystanku autobusowego, samochód marki Fiat 126p. Był otwarty, kluczyki od stacyjki leżały na podłodze. W baku ani kropli paliwa. Dostrzeżono ślady wleczenia ciała od samochodu do balustrady w kierunku Wisły, następnie przerzucenia bezwładnego człowieka na nasyp. Kilkanaście metrów dalej leżały: wydana przez PAN legitymacja służbowa Strzeleckiego i kartki żywnościowe. Nigdzie nie było portfela ofiary, w którym powinny być pieniądze, jakie pozostały po zapłaceniu w warsztacie, oraz pensja docenta. Dochodzenie zaczęło się od faktu kompromitującego milicję. Okazało się, że dwaj funkcjonariusze drogówki, patrolując rano Wybrzeże Kościuszkowskie, zauważyli małego fiata z niezamkniętymi drzwiami. Po sprawdzeniu, że wóz nie został skradziony, dokręcili opuszczoną szybę i odjechali. A 20 m dalej leżał zmasakrowany Strzelecki.

Tragiczna śmierć znanego socjologa poruszyła wiele osób. Docent był doradcą Solidarności podczas strajku w Stoczni Gdańskiej. Walczył w Powstaniu Warszawskim. W czasie okupacji wydawał „Płomienie”, pismo młodych socjalistów, po wojnie opowiadał się w swych esejach za socjalistycznym humanizmem. Te idee były w latach 50. ostro atakowane przez rządzących jako „upiory rewizjonizmu”, dlatego pisał do szuflady. W środowisku warszawskiej inteligencji zaangażowanej po stronie Solidarności mówiono, że śmierć Strzeleckiego to mord polityczny na miarę zabójstwa księdza Popiełuszki. Rada Naukowa Instytutu Filozofii i Socjologii PAN opublikowała oświadczenie: „Jesteśmy wstrząśnięci bestialską próbą zabójstwa pracownika naukowego Instytutu doc. dr hab. Jana Strzeleckiego, człowieka znanego ze swej prawości, zasłużonego dla kultury polskiej i aktywnego w życiu społecznym kraju. Ten akt przemocy jest tragicznym przejawem narastającej brutalizacji życia w Polsce”.

Tu „Magazyn 997”

Postawiono na nogi milicję w całym kraju. Prokuratorzy okręgowi osobiście prowadzili wiele czynności, które zwykle zleca się funkcjonariuszom niższego szczebla. Brał w nich udział jako obserwator mecenas Jan Olszewski, pełnomocnik rodziny ofiary. Były różne tropy śledztwa. Dzielnicowi w całym kraju oraz tajniacy rozglądali się za osobami, które nagle się wzbogaciły. Wszak z portfela ofiary zginęło sporo pieniędzy (w komunikacie dla mediów prokurator podał kwotę 70 tys. zł, naprawdę chodziło o 90 tys. Dezinformacja była celowa). Rozglądano się tak gorliwie, że któregoś dnia przywieziono do Warszawy górala bez butów o świcie zgarniętego z łóżka. Właściciel knajpy zapamiętał go z poprzedniego wieczoru, gdyż hojnie stawiał piwo swoim kompanom. Po przesłuchaniu okazało się, że góral świętował zawieszenie wiechy na jego nowej chałupie. W śledztwie uczestniczyło kilka tysięcy ludzi. Sprawdzono 377 podejrzanych wiadomości, które wpłynęły po ogłoszeniu w mediach komunikatu o przestępstwie, przeprowadzono wiele ekspertyz m.in. głosów anonimowych informatorów. Minister spraw wewnętrznych wyznaczył 6 mln zł nagrody (w 1988 r. średnia miesięczna pensja wynosiła 56 tys. zł) dla tego, kto pomoże w dotarciu do mordercy Strzeleckiego. Zwrot w postępowaniu dowodowym dokonał się dzięki telewizyjnej audycji „997”. Najpierw zgłosił się taksówkarz. Leżał na szpitalnym łóżku, gdy usłyszał ze szklanego ekranu o napadzie. Skojarzył, że nad ranem 30 sierpnia wiózł dwóch młodych chłopaków do Ząbek. Mieli gruby zwitek pieniędzy, którym dzielili się na pół.

Drugi ważny sygnał też miał związek z „Magazynem 997”. Pod koniec lipca reporterzy tego programu pojechali na miejsce napadu by nakręcić krajobrazowe tło dla przygotowywanej audycji o Strzeleckim. Na ławce w pobliżu znaleziono pobitego mężczyznę, sezonowego pracownika FSO, który, podobnie jak jego kompani z podwarszawskich wsi, przesiadywał po robocie w pijalniach piwa nad Wisłą. Sprawcę dość szybko ujęto – ale uzyskane przy tej okazji informacje spowodowały, że ekipa dochodzeniowa zainteresowała się pracownikami sezonowymi w stolicy.


Okazało się, że w tym środowisku dużo się mówi o jakimś młodym, skorym do bitki robotniku, który po ogłoszeniu w telewizji komunikatu, że Strzelecki został ograbiony z 70 tys. zł, prostował oburzony: „To było 90 tys.!”. Spośród 500 robotników FSO mieszkających na kwaterach wytypowano 17 osób agresywnych. Wśród nich jest Marek M., 19-letni operator pras, pochodzący z okolic Płocka. Okresowo oddelegowany do pracy w fabryce samochodów przez Spółkę Wodną w Rajgrodzie. Ma troje rodzeństwa, jego najstarszy brat jest zakonnikiem. Ojciec pracuje w kółku rolniczym jako ślusarz. Marek M. nie podał rodzicom adresu kwatery w Ząbkach, gdzie z dwoma kolegami wynajmuje pokój.

Milicja przeszukuje ten lokal ku zaskoczeniu właścicielki mieszkania, która mówi o lokatorach: „Tacy grzeczni, w niedzielę chodzą ze mną do kościoła”. Funkcjonariusze znajdują w wynajmowanym pokoju worki z prawdopodobnie ukradzionymi rzeczami oraz ukryte w butach kilkadziesiąt tysięcy złotych. Marek M. i jego kolega Krzysztof Ch. zostają zatrzymani.

W samą porę, bo w „Tygodniku Powszechnym” ukazuje się apel 76 intelektualistów, którzy alarmują najwyższe władze w PRL: „Sprawcy zamordowania wybitnego socjologa, sympatyka Solidarności, nadal pozostają nieznani. Najwyższy czas, aby położyć kres bezprawiu i gwałtom w Polsce”. Apel nagłaśnia Radio Wolna Europa. Pogrzeb Strzeleckiego na cmentarzu Powązkowskim jest demonstracją opozycji. Przemawia Tadeusz Mazowiecki: „Jest straszne myśleć o tym, jaka istnieje różnica między człowieczeństwem, które wyraziło się w tej zbrodni, a tym, które wyraziło się w życiu Janka. Ale myślę, że przesłanie, które chciałby nam zostawić, to wiara, że jednak braterstwo jest silniejsze niż zbrodnia”. Marcin Czerwiński, socjolog z grupy „Płomienie”, dodał: „Lewicowość Strzeleckiego była doświadczeniem egzystencji ufundowanym na wrażliwości moralnej”. Dziennikarz „Rzeczywistości” (tygodnik uważany za organ narodowo- -konserwatywnego skrzydła PZPR, powstał z inicjatywy Zjednoczenia Patriotycznego) ocenił mowy pogrzebowe jako „przykre i niestosowne incydenty”.

19-letni Marek M. bez kluczenia przyznaje się do zabójstwa. Wyraźnie będący pod jego wpływem Krzysztof Ch. nie ukrywa, że pomagał koledze. Prokurator powie później: „Ci młodzi, nigdy niekarani mężczyźni składali wyjaśnienia bez jakichkolwiek emocji. M. ożywił się tylko wówczas, gdy padło pytanie, w jaki sposób zabijał. Twierdził, że po jego prawym sierpowym »frajer nie ma prawa się podnieść, ale ten nad Wisłą jednak próbował się wyprostować, mówiąc: chłopaki, zostawcie mnie«”.

Dlaczego M. zabił? – Tak się ułożyło – wyjaśnił. 29 czerwca po wyjściu z fabryki pojechał jak zwykle z kumplem Krzysztofem na Dworzec Centralny polować na klienta. Czyli okraść kogoś. Zwykle wypatrywali pijanego mężczyzny, w miarę porządnie ubranego; odciągali go na bok i M. powalał ofiarę jednym ciosem. Gdy poszkodowany odzyskiwał przytomność, był bez bagażu, portfela, z pustymi kieszeniami wywróconymi na lewą stronę. M. ze szczególną zajadłością polował na homoseksualistów. Wieczorami czekał na nich na skwerze pod PKiN. Kusił nieśmiałym uśmiechem wyrośniętego chłopca, który nawet nie wie, jaki jest ponętny. Potulnie godził się na odejście w gęstwę krzaków… a tam obezwładniał niedoszłego partnera seksualnego ciosem w szczękę. Ograbiał ze wszystkiego.

Tego wieczoru brakowało im fartu. Bez łupów pojechali w stronę Powiśla. Koło mostu Syreny zobaczyli na poboczu małego fiata, a w nim mężczyznę czytającego gazetę. – Kiedy się zbliżaliśmy, wiedziałem, że napadnę na tego frajera – zeznał Marek M. Zapukał w szybę, zapytał, jak się dostać do Śródmieścia. Strzelecki wysiadł, aby dokładniej pokazać drogę. Uderzony upadł na wznak. Gdy się zasłaniał przed kopaniem, jęknął: – Zostawcie mnie, chłopaki. – Zobaczyłem z daleka nadjeżdżający samochód – zeznawał podejrzany – więc przerzuciliśmy z Krzyśkiem tego dziadka przez barierkę na podnóże skarpy. On się jeszcze ruszał. Wnerwiłem się, po moim ciosie nie miał prawa. Powiedziałem do kolegi: „Trzeba z tym skończyć”. Marek M. grubą gałęzią bił ofiarę tak długo, aż piasek poczerwieniał od krwi. Zabrali nieprzytomnemu mężczyźnie pieniądze. Dokumenty rzucili w krzaki. Tramwajem dojechali w okolice Dworca Wileńskiego. Tam w nocnym sklepie kupili dwie ćwiartki wódki, podgardlaną i chleb. Zatrzymanemu taksówkarzowi kazali się wieźć na kwaterę do Ząbek.

5 mln dla informatora

Na konferencji prasowej rzecznik KG MO podaje nazwiska podejrzanych o zbrodnię. Informuje, że nagroda ministra MSW – 5 mln zł – została wypłacona osobie, która zastrzegła sobie anonimowość. W odpowiedziach na pytania przejawia się ton pretensji do opinii „ulicy”. Za dużo spekulacji na temat politycznego tła przestępstwa. Rzecznik nawiązuje do audycji RWE, w której użyto sformułowania, że śmierć Strzeleckiego jest wynikiem porachunków MSW z niezależnym intelektualistą.

Postępowanie przygotowawcze odbywa się nie tylko w obecności pełnomocnika wdowy, ale też w świetle kamer telewizyjnych. Marek M., pozorując zabijanie, uspokaja funkcjonariusza, na którego zamierza się grubą gałęzią: – Niech pan się nie boi, jak nie chcę, to nie zabiję. Scenę ogląda w telewizorze Zdzisław P., ofiara innego napadu M. – chłopca o wyglądzie cherubina. Rozpoznaje w nim tego, który pewnej nocy w krzakach pod „pekinem” zadał mu nożem kilka ciosów w brzuch. P. jest dewiantem homoseksualnym, krąży po Dworcu Centralnym.

Wniosek mecenasa

Akt oskarżenia 19-letniego Marka M. i 24-letniego Krzysztofa Ch. liczy 10 tomów, materiał dotyczy nie tylko zamordowania Strzeleckiego, ale i 18 rozbojów dokonanych od maja do sierpnia 1988 r. Proces toczy się w prawie pustej sali, choć od tragedii upłynęło zaledwie kilkanaście miesięcy. Dziennikarze już nie relacjonują rozpraw.

Na jednym z ostatnich posiedzeń mecenas Olszewski w imieniu swej klientki wycofuje oskarżenie wobec M. i Ch., choć przyznali się do winy. Nie uzasadnia swego wniosku: demonstracja jest oczywista. „Tygodnik Solidarność” sugeruje, że na ławie oskarżonych nie siedzą prawdziwi sprawcy. W kręgach intelektualistów UW i PAN mówi się, że Strzelecki, zwolennik Okrągłego Stołu, potencjalny szef odradzającego się PPS, musiał zginąć, żeby zdestabilizowała się sytuacja w kraju.

Zapadają wyroki: Marek M. – 25 lat więzienia. Krzysztof Ch., u którego biegli stwierdzili ociężałość umysłową – 14 lat odosobnienia. W ustnym uzasadnieniu wyroku sędzia odnosi się do pogłosek, jak to określa, z warszawskich kawiarń. –W imię czego sąd wolnej Polski miałby kryć politycznych mocodawców zbrodniczego czynu? – pyta.

Nie uspokaja to wdowy, która domaga się wznowienia śledztwa. Prosi o to Rzecznika Praw Obywatelskich i w Instytucie Pamięci Narodowej. Gdy po zapoznaniu się z aktami prokuratorzy wycofują się, Strzelecka mówi, że blokada idzie z góry. Nie znajduje też zrozumienia u interesujących się sytuacją w Polsce zachodnich intelektualistów. Odpowiadają jej, że Jan, człowiek ugody, nie był niebezpieczny dla wycofującej się z rządzenia komunistycznej władzy. W czyim interesie mogło leżeć zlikwidowanie socjologa o nieskrajnych poglądach, popularnego także w kręgach reformatorów PZPR? Wdowę popiera mieszkający wówczas we Francji Jerzy Pomianowski, współpracownik „Kultury” Jerzego Giedroycia. 10 lat później prof. Andrzej Paczkowski, członek Kolegium IPN, na prośbę Strzeleckiej przejrzał ubecką teczkę jej męża. Nie znalazł tam nic, co by świadczyło, że socjolog był szczególnie inwigilowany przez tajne służby (choć go internowano w stanie wojennym). – Obecność Strzeleckiego była niewygodna dla władzy – powiedział Magdalenie Grochowskiej z „Gazety Wyborczej” – ale nie do tego stopnia, by wydawać na niego wyrok śmierci. Jadwiga Strzelecka do śmierci w 2007 r. nie zmieniła zdania o politycznym mordzie męża. Nie była w swym przekonaniu odosobniona.W 2006 r. w tym samym zakładzie karnym, w którym odbywał wyrok Marek M., znalazł się Maciej Zalewski, były poseł Porozumienia Centrum i minister w Kancelarii Prezydenta Lecha Wałęsy, skazany na dwa i pół roku w sprawie spółki Art-B. Śmierć Strzeleckiego bardzo poruszyła Zalewskiego, dla którego socjolog był jak guru. W stanie wojennym spotkali się w redakcji solidarnościowego pisma „Wola”. Marek M. miał już za sobą ponad 16 lat więzienia i podobnie jak Zalewski odbywał karę w warunkach złagodzonego rygoru.

Obaj skazani mogli wyjść na korytarz i swobodnie rozmawiać. – Maglowałem go po kilka razy dziennie o to samo: czy Strzelecki w chwili napadu był pod obserwacją służb –wspomina Zalewski w rozmowie opublikowanej w książce pt. „Dwa kolory”. – M. mówił, że tamtego ranka widział przejeżdżającą milicyjną nysę, która prawie się zatrzymała, ale zaraz pojechała dalej. To słaby trop. Mnie się wydaje, że on nie był człowiekiem wynajętym.

Artykuł został opublikowany w 25/2016 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.