Ta od Venus. Oblała farbą z lizolem fotografie aktów kobiecych w imieniu poniewieranych żon i kochanek.

Ta od Venus. Oblała farbą z lizolem fotografie aktów kobiecych w imieniu poniewieranych żon i kochanek.

Dodano: 
Wystawa "Venus" zorganizowana przez Krakowskie Towarzystwo Fotoraficzne
Wystawa "Venus" zorganizowana przez Krakowskie Towarzystwo Fotoraficzne Źródło: Polskie Kroniki Filmowe / Karol Wiszniewski
Minuty dzieliły uroczyste otwarcie wystawy „Venus” od zagajenia organizatorów. Szacowni zagraniczni goście już się podnosili z krzeseł, aby przejść do przystrojonej w bożonarodzeniową szopkę (taki krakowski akcent w kończącym się roku 1975) sali balowej pałacu Pugetów.

Od kilku lat mieściło się tam Krakowskie Towarzystwo Fotograficzne. Nagle do pierwszego z gości, amerykańskiego fotografika, dobiegła niepozorna kobieta lat ok. 30. W ręku miała litrowy słoik po ogórkach (jeszcze z etykietą), w którym czerwieniła się wydzielająca odór farba. Z okrzykiem: „Oto jak kończę Międzynarodowy Rok Kobiet!” młoda osoba rzuciła w stronę gościa kopertę z napisem: „Otwarcie grozi śmiercią”. On odruchowo schował list do kieszeni… W sali z ekspozycją fotogramów ostry fetor dotarł już do wszystkich gości. W chwilę później zobaczyli pobryzgane farbą dzieła artystów. Czternaście zostało całkowicie zniszczonych. Sprawczyni tego wandalizmu, Stanisława D., stała pośrodku, pozując fotoreporterom. Gdy pojawił się przedstawiciel Krakowskiego Towarzystwa Fotograficznego, krzyknęła, pokazując na pusty słoik: „Ma pan szczęście, że mi zabrakło!”. Gdy przyjechała wezwana milicja, bez wahania oddała funkcjonariuszowi resztki farby. Nie zaprzeczała, że to ona zniszczyła eksponaty. W relacjach prasowych z owego happeningu niszczycielka została przedstawiona jako osoba pewna siebie, demoniczna, złowróżbna.

Dla poborowych

Wystawa fotograficzna aktu i portretu kobiecego „Venus ’75” była już kolejną zorganizowaną przez Krakowskie Towarzystwo Fotograficzne. W ciągu pięciu lat tematyka ekspozycji zyskała duże zainteresowanie twórców fotografii artystycznej. Na wystawę w roku 1975 nadesłali prace autorzy z całego świata, nawet z miejsc tak odległych, jak Peru, Izrael, Brazylia, Nowa Zelandia czy Tajlandia. Co roku „Venus” najpierw eksponowano w Krakowie, a potem krążyła po Polsce. Za rządów Gierka miał to być znak naszego otwarcia na Zachód, a także liberalizacji obyczajowej. Na jej oglądanie organizowano nawet wyjazdy powołanych do służby wojskowej. (Ale tylko tych z odznaką wzorowego żołnierza). Dojazd na miejsce ekspozycji zabezpieczały specjalne wagony dołączane do towarowych składów.

Popularność i frekwencja sprawiały, że czasem pod naporem tłumu wylatywały drzwi z zawiasów albo pękała szyba. Oglądający wpisywali się do księgi pamiątkowej: „Widziałem wiele zdjęć nagich kobiet, lecz zrobione w ten sposób, z takim smakiem, po raz pierwszy – student UJ”; „Rozkazuję zamknąć wystawę” (brak podpisu); „Już się nie boję ożenić – kawaler”; „Jako nauczycielka wyrażam swe oburzenie z powodu pokazywania zdjęć pornograficznych, które rozwijają niskie instynkty, co w rezultacie prowadzi do prostytucji (a w związku z tym do szerzenia się chorób wenerycznych) oraz masowych gwałtów”; „Kiedy zorganizuje się wystawę męskiego aktu? – Jola S. w imieniu polskich kobiet”.

Chlusnęłam

Stanisława D. przesłuchiwana w prokuraturze nie tylko od razu się przyznała do celowego zniszczenia eksponatów, ale jeszcze szczegółowo opowiedziała, jak musiała walczyć z własnym, jak się wyraziła, tchórzostwem, powstrzymującym ją przed zrobieniem tego, co należało zrobić. – Gdy zobaczyłam tych zagranicznych artystów, a byli sami mężczyźni, ani jednej kobiety – zeznała do protokołu – tak dziwnie ubranych, ogarnął mnie lęk. Co ja naprzeciw nich, biedna chałupniczka? Miałam ochotę wrócić do domu, ale zdałam sobie sprawę, że tchórzostwo jest największym poniżeniem kobiety. Trzeba upominać się o swoje prawa. Wyjęłam z siatki słoik i jeszcze stałam chwilę koło drzwi, zbierając siły do przemaszerowania przez całą salę, bo dopiero za prezydialnym stołem było przejście do fotografii. Nikt mnie nie zatrzymywał, pewnie myśleli, że to ktoś z pracowników. W sali wystawowej był półmrok, paliły się tylko lampki na choince, niewiele widziałam, ale najważniejsze było pokonanie lęku, od którego miałam nogi jak z waty.

– Zamierzałam polać farbą fotografie jak leci, ale gdy moje oczy trochę już przyzwyczajone do ciemności dojrzały fotos przedstawiający kobietę, która dotyka czegoś wyraźnie brzydkiego, nienormalnych rozmiarów, zadrżałam. Oto, do czego jesteśmy potrzebne w wyobraźni mężczyzn. Przestałam się wahać, chlusnęłam. Na ponowne pytanie prokuratora, o co tak naprawdę chodziło podejrzanej, Stanisława D. odpowiedziała: „Głównie chodziło mi o to, jak również było moją ambicją pomścić i zaprotestować przeciwko niesprawiedliwości, przemocy i cwaniactwu, jakie stosują mężczyźni wobec upodlonych przez nich kobiet. A dlaczego to oni nie rozbierają się do naga przed aparatem fotograficznym? Żądam zorganizowania wystawy Apollo 76”. W aktach śledczych znalazł się list Stanisławy D. do zagranicznego fotografika, który w przekonaniu, że ma do czynienia z fanką jego dzieł, bez oglądania koperty włożył ją do kieszeni. „Szanowny Panie i Honorowy Gościu z Ameryki. Choćbym miała w kryminale skonać, będę stawiać czoła i nie stchórzę. Tak i tak męka. Mężczyźni są gorsi od zwierzyny, dla nich zamordowanie człowieka to nic, nie wspominając o innych rzeczach. Ja mam 30 lat i nie wyszłam za mąż, żeby nie podzielić losu innych kobiet. Kobieta raz pójdzie do ślubu i ma dość, a mężczyzna żeniłby się i dziesięć razy. Żal mi Lynette Fromme, nikt nie chce jej zrozumieć. Może Pan nie będzie zachwycony tym, co zrobiłam, ale jeśli Panu nie jest obojętna ludzka krzywda, na pewno mnie Pan nie potępi i spełni moje życzenie, żeby kobiety mogły oglądać gołe ciała mężczyzn na równych prawach”. W kopercie znajdował się jeszcze wycinek z krakowskiej popołudniówki: „Dziś w nocy ob. Z., zamieszkały […], oblał wrzątkiem twarz śpiącej żony”. Polecono dzielnicowemu zrobienie wywiadu środowiskowego na temat podejrzanej. Prokuratora szczególnie zainteresowała wzmianka o Amerykance Lynette Fromme, członkini sekty Charlesa Mansona. We wrześniu 1975 r. strzelała z pistoletu do prezydenta USA Geralda Forda, za co skazano ją na dożywocie. „Czyżby niszczycielka fotogramów należała do jakiejś sekty mającej powiązania z USA?” – zastanawiał się śledczy. „Ale w jaki sposób by się komunikowała, ma ledwo ukończoną szkołę podstawową”.

Trop okazał się fałszywy. Stanisława D. miała w domu non stop włączony telewizor i to było dla niej źródło wiedzy o świecie. I jedyna rozrywka. Od lat na rencie inwalidzkiej mieszkała z matką, która z opieki społecznej dostawała zasiłek i bon na wyżywienie. Samotne kobiety dorabiały chałupniczo w spółdzielni inwalidzkiej – skręcały długopisy. Nie było to stałe źródło dochodu, bo Stanisława D., choć starannie wykonywała zlecone jej roboty, raz po raz wpadała w konflikt z męskim kierownictwem spółdzielni. Wtedy rzucała pracę, zamykała się w sobie na kilka tygodni. Gdy bunt mijał, domagała się kolejnej dostawy długopisów do skręcania. W czasie długich godzin spędzanych z matką przy tych samych monotonnych czynnościach Stanisława wysłuchiwała zwierzeń na temat ojca. Opuścił rodzinę, gdy była mała i jeszcze niewiele rozumiała, dlaczego w domu są ciągłe awantury. Jako dorosła kobieta dowiedziała się, że ojciec zdradzał matkę na lewo i prawo, pieniędzy do domu nie przynosił, nic go nie obchodziło. A na zwróconą uwagę reagował sięganiem po pas. „Przez to wszystko – zeznała Stanisława D. na kolejnym przesłuchaniu – nabrałam wstrętu do chłopów już na całe życie”. Oskarżona została zbadana w szpitalu przez biegłych psychiatrów i psychologów. Stwierdzono całkowitą poczytalność, ale też zaburzenie osobowości, co przybrało charakter histeryczny. Stosunek Stanisławy D. do otoczenia nacechowany był znacznym poczuciem krzywdy, co badana rekompensowała sobie, walcząc z „samcami” o równouprawnienie. Tak naprawdę chodzi jej o to, aby ktoś zwrócił na nią uwagę i podał pomocną dłoń. Najlepiej, aby był to mężczyzna. Usiłowano pomóc młodej kobiecie. W szpitalu chodziła na psychoterapię grupową, jednakże ta forma leczenia zupełnie do niej nie trafiała. Choć z natury bardzo empatyczna, gotowa podzielić się z potrzebującym przysłowiowym ostatnim kawałkiem chleba, w obecności terapeuty milczała. Oskarżona o zniszczenie dzieł sztuki i narażenie na utratę zdrowia uczestników wernisażu nie chciała pomocy adwokata. Oświadczyła, że będzie się bronić sama, bo ona najlepiej wie, o co jej chodziło, gdy poszła do pałacu Pugetów. Nie zamierzała niczego zniszczyć, tylko zaprotestować. Dlatego wylewając farbę, oszczędzała kolorowe fotografie, bo są droższe. Do tej koperty, którą dostał zagraniczny gość, włożyła jeszcze swoje legitymacyjne zdjęcie z podpisem: „Dla kraju Ameryki na pamiątkę nieprzyjemnego incydentu w Krakowie”.

Wystawa "Venus" zorganizowana przez Krakowskie Towarzystwo Fotoraficzne

Obrońca z urzędu (w procesach karnych oskarżony może otrzymać taką pomoc decyzją sądu) z braku argumentów wdał się w rozważania akademickie. Przywołał dzieje słynnego obrazu Podkowińskiego „Szał uniesień” pociętego przez mistrza. „Każdy człowiek – wywodził – jest wyposażony w mechanizm protestu, który uruchamia się w razie zagrożenia. Według subiektywnej oceny mojej klientki istniało zagrożenie moralności społecznej”. Wyrok – pół roku więzienia z zawieszeniem na cztery lata, bez grzywny, Stanisława D. przyjęła z niezadowoleniem. „Jeśli jestem winna, proszę mnie należycie ukarać” – powiedziała przed opuszczeniem sali sądowej. „Jeśli niewinna, nie chcę jakiegoś zawieszania. Nie lubię, gdy piszą o mnie w gazetach »ta od Venus«”. Ale odwołania nie złożyła; prokurator też nie występował o zmianę wyroku.

W imieniu opinii publicznej

Losem skandalistki zainteresowała się dziennikarka tygodnika „Kultura” Ewa Berberyusz. Odwiedziła skazaną w domu, porozmawiały przy herbacie. W swym reportażu przedstawiła Stanisławę D. jako kobietę serdeczną, wrażliwą na czyjąś krzywdę. Nie tyle winną wywołania skandalu, co zagubioną. Wymowa artykułu nie spodobała się innej reporterce, Małgorzacie Szejnert. Na łamach tygodnika „Literatura” wyraziła obawę, że autorka publikacji „SOS dla Wenus” chcąc swej bohaterce zrobić dobrze, tylko pogorszyła jej sytuację psychiczną. Bo wyszło na to, kobieta, która z premedytacją zniszczyła 14 dzieł sztuki, jest dużo sympatyczniejsza i wrażliwsza niż poszkodowani organizatorzy oraz współautorzy ekspozycji. Szejnert, która podobnie jak Ewa Berberyusz była po stronie zamachowczyni, broniła skazanej, tylko innymi argumentami. „Każdy człowiek – napisała – obcujący ze sztuką albo z czymś, co sztukę udaje, ma prawo do spontanicznego wyrażania aplauzu lub protestu. Prawdziwie wielcy twórcy nie boją się konfrontacji z emocjami odbiorców”. W Polsce jednak, twierdziła autorka artykułu „Venus w zajzajerze”, przyjmujemy sztukę w sposób wstydliwy. „Ta postawa pełna szacunku obowiązuje nawet wtedy, gdy mamy do czynienia z tworami, które są nietaktowne, głupie, agresywne i prowokujące w najgorszym sensie. Wystawa »Venus« była w samym swym założeniu prowokacją, zatem protest kobiety, która kobiece akty oblała żrącą substancją, powinien być dla organizatorów radosnym wydarzeniem". A co zrobili organizatorzy? Jak przystało na zasiedziałych urzędników, natychmiast wezwali milicję.

Zdaniem reporterki należało załatwić sprawę polubownie, najlepiej zwracając się do społecznych organów rozjemczych. Tymczasem wydarzenie warte publicznej dyskusji sprowadzono do tego, co najbardziej wulgarne – do odpowiedzialności materialnej. (Organizatorzy ocenili straty na 50 tys. zł). „Sadzanie na ławie oskarżonych i wciąganie do rejestru skazanych osobę, która zniszczyła 14 powtarzalnych fotografii, nie mając w tym żadnego pospolitego interesu, sprzyja ugrzecznianemu odbiorowi kultury”. Autorka obawiała się, że po takim wyroku nie będzie już okrzyków z galerii ani gwizdów i bisów w salach koncertowych, słowem – tego wszystkiego, co wyraża emocjonalny kontakt twórców z odbiorcami. Ten sposób rozumowania skłonił do chwycenia za pióro Olgierda Terleckiego, felietonistę „Życia Literackiego”. Nie spodobało mu się, że Małgorzata Szejnert deprecjonuje zniszczone fotografie, określając je jako powtarzalne. Przypomniał, że do wielkiej konstelacji dzieł „powtarzalnych” należą drzeworyty, miedzioryty, litografie czy sztychy. A w odpowiedzialności za spowodowanie strat rzeczowych nie ma niczego niewłaściwego – tak nakazuje kodeks karny. Terlecki polemizował też z tezą autorki o zgubnych skutkach ugrzecznionego odbioru kultury. – Gdyby spełniły się marzenia pani Szejnert – ironizował – wielbiciele Hasiora powinni ruszyć z łomami na pomnik Mickiewicza, a wielbiciele Alberta Bandury [autora teorii społecznego uczenia się – red.] wysadzić w powietrze wystawę Hasiora.

Męsko-damski front publicystów ustabilizował się, gdy Terleckiego poparł Brunon Rajca, również z „Życia Literackiego”. „Publicystka »Literatury« oburza się – napisał – że szaloną niewiastę niszczącą chemikaliami cudze dzieła postawiono przed sądem. Bo trzeba było załatwić sprawę polubownie. Zatem mamy się godzić na łobuzerstwo w salach wystawowych? A nieodpowiedzialną obrończynię rzekomo bezczeszczonej moralności hołubić, a może wręcz za życia beatyfikować?” – dziwi się Rajca. Dyskusja zapewne przetoczyłaby się na łamy innych tygodników, wszak wywołały ją znane nazwiska – gdyby nie uciął jej Andrzej Osęka, oceniając słynną wystawę jako żałosną: „Jest to erotyczny balet, ale na poziomie knajpy z prowincjonalnego miasteczka”. Mimo takiej recenzji rok później wystawę zorganizowano i powtarzało się to co roku. A nawet zwiększała się liczba autorów. Na przykład na „Venus ’88” nadeszło 8 tys. fotogramów od ok. 559 artystów z 38 krajów. Nie byli to już sami mężczyźni. W 2008 r. na „Wenus Polska 2008” przestawiono projekt Anny Bedyńskiej pod tytułem „Burdele”. Przedstawiał wnętrza polskich przybytków agencji towarzyskich. Swego rodzaju prowokacją okazał się „Pussy Mandala” Maurycego Gomulickiego, kolorowy kolaż w kształcie gwiazdy z warg sromowych. Nikt się nie zgorszył. W 1991 r. wystawy Venus skończyły swój żywot w zapomnieniu. O Stanisławie D. daremnie szukać informacji w internecie.

Więcej możesz przeczytać w 34/2015 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.