Opinia od ręki

Dodano:   /  Zmieniono: 
Kobieta z lupą
Kobieta z lupą Źródło: Fotolia / Autor: Voyagerix
Biegli sądowi, którzy badają pismo, posługują się tak tajemną wiedzą, że sąd praktycznie nie ma nic do powiedzenia.

Wszyscy lokatorzy kamienicy na warszawskim Targówku pamiętają, że Irena B. pojawiła się w karakułach. Może dlatego, że oni bez płaszczy, w kapciach marzli na strychu, gdzie ich zgoniła, aby od drzwi wykrzyczeć, że jest właścicielką tej kamienicy, dotychczas komunalnej, a przed wojną należącej do Florentyny i Rocha Z. Dodała, że należą do niej także cztery następne przy tej samej ulicy. A ponadto parcele na Hożej, Wspólnej i w Ursusie. Wszystko dostali z mężem w spadku po cioci Florentynie mocą jej testamentu z 1982 r., spisanego kilka miesięcy przed śmiercią.

Irena B. zapowiedziała, że podnosi czynsz. Lokatorzy pojechali do sądu. Okazało się, że na wszystko są papiery. Spadkobiercy załatwiali dokumenty przez 12 lat, krok po kroku. Rok 1990 – postanowienie sądu o nabyciu spadku po zmarłym w 1951 r. Rochu Z. przez jego żonę Florentynę i bratanka Franciszka K. z Bedlna. Sądowi wystarczył wypis z przedwojennej hipoteki potwierdzający, że w 1902 r. Roch nabył działki budowlane przy ulicy Tykocińskiej. Następnie Mirosław K., syn Franciszka, wystąpił o sądowe ustanowienie prawa do spadku po zmarłym ojcu. To poszło gładko. Potem jest sześć lat przerwy, jakby zainteresowany spadkowym majątkiem bał się zrobić następny krok. Ale w końcu decyduje się i informuje sąd, że jest jedynym spadkobiercą po zmarłej cioci Florentynie. Na dowód przedstawia testament. Pomyślne dla siebie postanowienie otrzymuje kilkanaście minut później. Sąsiadka pani Flory, która cieszyła się na Tykocińskiej opinią osoby uczciwej i prawdomównej, pamiętała jej słowa, że gdyby kiedyś państwo zwracało majątek zabrany dekretem 1945 r., to ona wszystko ofiaruje Kościołowi, co szczegółowo ujęła w testamencie. Sąsiadka była więc zaskoczona, że w ostatniej woli Florentyny Z. z 1982 r. jest napisane co innego. Z uwiarygodnionym przez sąd testamentem Mirosław K. wystąpił o unieważnienie orzeczenia prezydium Rady Narodowej, którego mocą odebrano Florentynie Z. prawo własności do gruntów i nieruchomości w Warszawie. W 2001 r. burmistrz Targówka cofnął skutki dekretu z 1945 r. i przyznał to prawo dzieciom Franciszka K. – Mirosławowi, Jerzemu i Krystynie.

Lokatorzy nie mogli zrozumieć, dlaczego pani Z. właśnie Franciszkowi zapisała cały majątek. Czy to rodzinna tajemnica? Odnaleźli bratanicę pani Flory, z zawodu lekarkę, która mieszkała u cioci na Targówku, gdy studiowała medycynę. Nie tylko nigdy nie słyszała o krewnych z Bedlna, ale nawet wyciągnęła z szuflady testament cioci z 1979 r. Pożółkły już papier z inwokacją w górnym rogu: „Jezu, ufam Tobie” zawierał taką treść: „Spadkobierczynią moją ustanawiam bratanicę Jolantę, aby wykonała mą ostatnią wolę i uszanowała moje intencje, obdarzając niżej wyszczególnione zgromadzenia religijne…” (tu szczegółowa lista). – Nie wykonałam testamentu – tłumaczyła dawnym sąsiadom pani doktor – bo prawnicy radzili poczekać na ustawę reprywatyzacyjną. Lokatorzy zawiadomili prokuraturę o domniemaniu sfałszowania testamentu. Zostały zamówione ekspertyzy rzekomego testamentu Flory z 1982 r. Biegli pismoznawcy byli zgodni, że wiek liter na papierze może być określony jedynie wówczas, gdy minie mniej niż 18 miesięcy od ich zapisania. Zatem jednakowo brzmiące słowa z roku 1982 i z 1979 będą nie do rozróżnienia. Trzeba było szukać innych tropów. Wybitny biegły sądowy prof. Tadeusz Tomaszewski, prorektor Uniwersytetu Warszawskiego, zbadał różne kartki pocztowe zapisane ręką pani Flory. Doszedł do wniosku, że podpis Z. na testamencie z 1982 r. został sfałszowany z jej prawdziwego podpisu z roku 1922, kiedy jako młoda kobieta parafowała pewien akt notarialny. Fałszerz prawdopodobnie zeskanował poszczególne litery, które wyszły spod ręki spadkodawczyni, ułożył z nich tekst w programie komputerowym, następnie przez szybę przekopiował wydruk na kartkę. Litery niewystępujące w podpisie, a potrzebne w tekście testamentu usiłował dopasować do pierwowzoru.

Ale fałszerz potknął się na drobnym błędzie. Zapomniał, że pismo człowieka nie jest w ciągu jego życia stabilne. Zmieniają się skoki linii, kąt nachylenia liter. Tymczasem rzekomy testament z 1982 r. wyglądał na napisany przez młodą osobę, podczas gdy próbki pisma ofiarodawczyni z kartek pocztowych adresowanych do bratanicy w końcu lat 70. wskazywały, że już wtedy miała trzęsącą się, starczą rękę. Szczegółowa opinia na kilkunastu stronach maszynopisu przekonała sąd, że Mirosław K. – który do końca twierdził, że jest niewinny – co najmniej współdziałał w zleceniu podrobienia testamentu. Zamiast dwóch lat z warunkowym zawieszeniem, czego domagał się prokurator, oskarżony dostał trzy lata bezwzględnego pozbawienia wolności.

Mistrz i uczeń

– Na adres katedry kryminalistyki Uniwersytetu Warszawskiego zazwyczaj przychodzą z sądów prośby o opinie pismoznawcze do spraw, z którymi inni biegli sobie nie poradzili – mówi prorektor Tadeusz Tomaszewski. – Patrzę na te załączone ekspertyzy ze zgrozą. Niemerytoryczne, źle napisane. Zastanawiam się, skąd się bierze tyle nowych nazwisk w mojej specjalności. Kto ich kształci, daje certyfikaty? W Polsce są trzy wiarygodne miejsca, gdzie można się nauczyć pismoznawstwa zgodnie z metodyką przyjętą w świecie. To Centralne Laboratorium Kryminalistyczne Policji, Polskie Towarzystwo Kryminalistyczne i uniwersyteckie katedry kryminalistyki. Badanie cech ręcznego pisma wymaga terminowania na zasadzie nauczyciel i uczeń. Tej wiedzy nie można wziąć tylko z książki. Żeby być dobrym biegłym, trzeba wielu lat.

Niepisane prawo mówi, że praktyka biegłych sądowych nie powinna się zaczynać w sądzie. Doświadczenie należy najpierw zdobywać w laboratoriach lub na uniwersytetach pod okiem eksperta z danej dziedziny. Biegły sądowy powinien przejść coś w rodzaju aplikacji pod okiem znawcy, dopiero wtedy będzie wiarygodny. Zdaniem prof. Tomaszewskiego autorzy wspomnianych partackich opinii często wpisują się na listę biegłych w ten sposób, że przychodzą do prezesa sądu i mówią: „Skończyłem półroczny kurs grafologa, tu mam zaświadczenie”. A prezes nie sprawdza poziomu kursu, tylko się cieszy, że ma biegłego. – Średnia stawka dla biegłego to 30 zł za godzinę. Nieuczciwi specjaliści wpisują godziny pracy z sufitu, bo nikt ich nie sprawdza. Prokuratorzy przymykają oczy na bylejakość opinii, bo jest tania, a oni mają limity kosztów. Pamiętam prokuratora, który nie mówiąc, o co chodzi, ogłosił jakby przetarg, pytając różnych biegłych, ile biorą za zbadanie podpisu.

– W tej dziedzinie jest wiele dezinformacji – twierdzi prof. Piotr Girdwoyń z katedry kryminalistyki UW. – Rozpoczynają się one już od kwestii terminologicznych. Badania tak zwanej psychologii pisma to domena grafologii, czyli wiedzy niepotwierdzonej, niesprawdzonej. W sądach potocznie, choć nieprawidłowo, rozciąga się tę nazwę na wszelkie badania pisma, w tym badania, kto wykonał dany rękopis. Badania pismoznawcze są w praktyce bardzo trudne ze względu na to, że nie tylko trzeba się posługiwać sztywnymi procedurami czy odpowiednimi urządzeniami, ale także mieć duże doświadczenie opiniodawcze i życiowe. Na obraz naszego pisma ma wpływ wiele czynników, zarówno stałych (odtwarzamy wzorzec przyswojony w dzieciństwie), jak i sytuacyjnych. Dobry biegły nie może jedynie poszukiwać cech zgodnych czy też różniących, ale musi się zastanawiać nad tym, z czego one wynikają.

Wysyp rzekomych ekspertów

Nie zawsze adwokatowi oskarżonego udaje się przekonać sąd, że biegły nie ma kompetencji, czasami jest wręcz hochsztaplerem. Zdołał tego jednak dokonać obrońca warszawskiej dozorczyni, która miała zarzut fałszerstwa czeku na sumę 1 tys. zł. Przekonał sąd, że ta młoda, niewykształcona kobieta była tylko tak zwanym słupem. Aby tak się stało, trzeba było obalić opinię biegłego Arkadiusza S. który twierdził, że podpis kobiety jest autentyczny. A na rozprawie sądowej 33-letni S. przedstawił się jako wybitny specjalista: były oficer WSI, ekspert kryminalistyki, pracownik Centralnego Biura Śladów, członek Polskiego Towarzystwa Kryminalistycznego. Dodał, że wykorzystuje metodę matematycznej analizy pisma ręcznego stosowaną przez FBI i służby niemieckie, w skrócie MAHW. Arkadiusz S. nie uwiarygodnił się jednak odpowiednimi dokumentami, bo, jak powiedział, przez roztargnienie zostawił je w domu. Aby podważyć opinię tego biegłego, adwokat zlecił prywatną ekspertyzę prof. Tadeuszowi Tomaszewskiemu. Wybitny prawnik i pismoznawca stwierdził, że Arkadiusz S. posługuje się terminologią, której nie ma ani w polskiej literaturze fachowej, ani zagranicznej. Profesor nie znał nikogo, kto by kiedykolwiek stosował metodę MAHW.

Wyszło też na jaw, że S. używał sfałszowanej pieczątki Polskiego Towarzystwa Kryminalistycznego. Ponadto toczyło się przeciwko niemu postępowanie karne o naruszenie nietykalności cielesnej, bo podczas innej rozprawy rzucił się na prokuratora, który chciał sprawdzić jego pieczątkę. Przypadek dozorczyni to jeden z wielu, którymi się bulwersują rzetelni biegli. Opowiadają na przykład o przeżyciu 17-letniego Krzysztofa N. z Białegostoku, oskarżonego o wyłudzanie pieniędzy od kolegów z liceum na rzecz domu dziecka. Było tak: Do dyrekcji szkoły nadeszło pismo, w którym uczeń prosił o zorganizowanie zbiórki pieniężnej dla sierocińca, w którym drastycznie brakuje funduszy na jedzenie i ubrania. Pismo zawierało dane organizatora akcji Krzysztofa N., a także jego własnoręczny podpis.

Dyrektor liceum sprawdził informacje z listu. Okazało się, że taki dom dziecka nie istnieje, wsparcie miało iść na konto bankowe świeżo założone przez 17-latka. Prokuratura zarzuciła Krzysztofowi N. oszustwo. Chłopiec twierdził, że żadnej prośby o wsparcie nie wysyłał. Natomiast kilka tygodni wcześniej zgubił portfel z dokumentami. Na dowód, że nie kłamie, pokazał nową legitymację uczniowską, którą wyrobił, aby korzystać z ulgi na przejazdy. Data na tej drugiej legitymacji świadczyła, że mówił prawdę. Ale powołany przez prokuratora biegły stwierdził, że podpis ucznia w apelu o zbiórkę pieniędzy jest prawdziwy. Tylko determinacji adwokata, który nie ustąpił w zabiegach o powołanie kolejnych biegłych w pismoznawstwie, Krzysztof N. zawdzięcza wykaraskanie się z kłopotów. Rzadko kiedy obalenie ekspertyzy biegłego następuje tak szybko. W przypadku Jana D. sprawa toczyła się 13 lat. Jan D. był sołtysem i pośredniczył w sprzedaży gruntów dla firmy deweloperskiej. Wśród uczestników transakcji był Marian G. Gdy targu dobito, odmówił sołtysowi zapłaty prowizji z tytułu pośrednictwa, twierdząc, że umowę sfałszowano, jego podpis podrobiono, a z deweloperem dogadał się bez niczyjej pomocy.

W sądzie cywilnym z powództwa Jana D. „biegły grafolog” (jak o nim napisano w orzeczeniu) potwierdził, że podpis pod umową nie wyszedł spod ręki Mariana G. Sołtys tłumaczył, że litery stawiane przez G. mogą być krzywe i rozchwiane, gdyż umowę podpisywał na podwórku, na stercie cegieł. Sądu te argumenty nie przekonały, zwłaszcza że biegły wykluczył taką możliwość. Zeznania G. uznano za „jasne, logiczne, konsekwentne i znajdujące potwierdzenie w dokumentach”. A wersję wydarzeń przedstawioną przez Jana D. za „sprzeczną z zasadami życiowego prawdopodobieństwa”. I sąd oddalił powództwo. Nastąpiła apelacja, sprawa dwukrotnie wracała do sądu rejonowego. Za każdym razem powoływano biegłych. W 13. roku procesowania się Jan D. wyszedł z sądu ze słowami: „Sprawiedliwości stało się zadość. Ale po tylu latach to marna satysfakcja”.

Prezes sądu nie odmówi

– Gdybym miał typować, jakiego rodzaju opinie najczęściej bywają podważane, obstawiałbym, że badania pismoznawcze znajdują się przynajmniej w pierwszej trójce – mówi prof. Piotr Girdwoyń. Dodaje, że dzieje się tak, bo wielu biegłych wpisano na sądową listę bez sprawdzania ich kompetencji. Zdaniem profesora pozorna prostota tego rodzaju badań powoduje zdumiewającą nadpodaż biegłych tej specjalności. Powstały setki prywatnych pracowni grafologicznych.

W internecie można bez trudu znaleźć ogłoszenia o szkoleniach z badania pisma, a także oferty firm podejmujących się wykonania analizy pisma. W rozporządzeniu ministra sprawiedliwości z 2005 r. wymagania wobec ekspertów tej specjalności są nieprecyzyjne. W efekcie, aby zostać biegłym pismoznawstwa, wystarczy ukończyć szybki kurs. W internecie cena kursu waha się od 180 do 600 zł. Jedna z firm reklamuje się: „Za 250 zł w osiem godzin można w Warszawie uzyskać tytuł grafologa” i podaje numer konta, na który należy wpłacić pieniądze. Inna gwarantuje miejsce na liście biegłych po krótkim szkoleniu, bo „prezes sądu nie będzie miał podstawy, żeby odmówić”. Kolejna przestrzega przed hochsztaplerami: „Ja i osoby, z którymi współpracuję, to doświadczeni pismoznawcy o wysokiej etyce, ludzie biegli w sztuce badania pisma ręcznego i podpisów, odpowiedzialnie traktujący swoją profesję. (...) Motto firmy brzmi: Opinie zgodne z prawdą. To od Ciebie zależy, komu powierzysz swoją sprawę”. W anonsie nie ma ani słowa o tym, że biegłych powołuje sąd, a nie potencjalny klient, na którego poluje dana firma.

Więcej możesz przeczytać w 7/2014 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.