Do Uniwersyteckiego Szpitala Dziecięcego w Krakowie-Prokocimiu przyjechała z nadzieją, że dziecko będzie szybko operowane. Liczył się każdy dzień, bo miało za małą czaszkę, a mózg się rozrastał. Oddziałem chirurgii plastycznej i rekonstrukcji oparzeń kierował wtedy doktor S. – W brudowniku – mówiła Ewa W. – ordynator powiedział, że może operować już jutro, ale to kosztuje co najmniej 5 tys. zł. Nie miałam pieniędzy, nawet na bilet kolejowy, do Krakowa jechałam z dzieckiem na gapę. Mąż odszedł, kiedy urodził się Jacuś, zostawił mnie z czwórką małych dzieci. – A co stoi w oborze? – zapytał doktor. – Kilka kurek, kaczki i jedna świnka. Pokręcił głową, to za mało. Kazał mi przemyśleć sprawę do jutra. Całą drogę do domu płakałam. Rano znów byłam z dzieckiem w szpitalu, ale pod gabinetem samego dyrektora. Kiedy mnie przyjął, zapytałam, co zrobić, aby doktor S. bezpłatnie zoperował mojego synka… Dyrektor kazał mi poczekać w recepcji. Nie zdążyłam tam dojść, gdy znajoma pielęgniarka, którą spotkałam na schodach, szepnęła: na bloku operacyjnym straszna chryja, ale Jacuś będzie dziś operowany. I tak się stało. Po zabiegu ordynator minął mnie na korytarzu bez słowa, natomiast inny lekarz przygadał: – To przez panią mamy kłopoty.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.